facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2011 - lipiec/sierpień
PRAWYM OKIEM. Pokusa anglikanizmu

Tomasz P. Terlikowski

strona: 34



Kościół w Polsce stoi przed gigantycznym wyzwaniem. Musi zdecydować, czy chce pozostać swoistą religią obywatelską, która owszem jest powszechna, ale nie zmienia życia i działania jednostek, czy też zamierza podjąć ostrą walkę już nie o liczebność, ale o jakość wiary. Od podjętych (bądź nie) decyzji zależy zaś przyszłość katolicyzmu w Polsce.

Nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, by dostrzec, że niezależnie od prawnych zapisów, katolicyzm w Polsce zajmuje istotne miejsce. Kościół dostarcza nam języka, symboli koniecznych w debacie publicznej, szczególnie zaś w sytuacjach dramatycznych, takich jak Smoleńsk. Chrześcijańska celebra, nabożeństwa zastępują czy uzupełniają celebry państwowe. A święta kościelne (takie jak choćby uroczystość Wszystkich Świętych) odgrywają często rolę świąt narodowych, które obchodzi się niezależnie od własnego, osobistego światopoglądu.

Taka sytuacja jest pochodną historii Polski, w której Kościół często i niezwykle skutecznie pełnił rolę surogatu państwa. Za brak świeckich języków politycznych można obwinić komunistów, którzy wymordowali elity endeckie i sanacyjne, i tym samym zniszczyli tworzony przez nie język. Ich rządy doprowadziły też do całkowitego zniszczenia języka lewicowego. Geniusz zaś kardynała Stefana Wyszyńskiego i Jana Pawła II sprawiły, że to oni zdołali narzucić wszystkim Polakom język religii, jako dominujący środek komunikacji.

Ten obraz powszechnej dominacji symboliki i języka religijnego nie daje nam jednak powodów do entuzjazmu. Trzeba go bowiem uzupełnić kilkoma bardziej czarnymi kreskami. Problemem jest bowiem to, że symboliczna i społeczna obecność nie przekłada się bynajmniej na poziom wiedzy, zaangażowania czy praktyk. Z ponad 90% deklarujących się jako katolicy, realnie praktykuje około 40%. A gdyby przeprowadzić szczegółowe badania dotyczące przedmiotu wiary czy akceptacji stanowiska moralnego Kościoła przez uczęszczających do świątyń, nawet co tydzień, to wyniki byłyby jeszcze bardziej zatrważające. Niespecjalnie przekłada się także nasza religijność na konkretne decyzje polityczne. Aleksander Kwaśniewski, komunista, agnostyk i zwolennik zabijania nienarodzonych wygrywał, bo udawało mu się pozyskać także głosy katolików.

Najmocniej ten brak związku między deklarowaną wiarą a czynami widać jednak u polityków. Zdecydowana większość z nich przekonuje, że jest katolikami, ale gdy przychodzi do głosowania, to nagle ich katolicyzm wyparowuje. I tak katolicy z PO popierają związki homoseksualne i zabijanie niepełnosprawnych, katolicy z PiS godzą się z wywieszaniem na budynkach ratuszy flag gejowskich, a katolicy z PSL czy PJN, jak ognia unikają dyskusji o prawach rodziców do wychowywania własnych dzieci. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że w obliczu takiej politycznej „apostazji”, odrzucenia i porzucenia Kościoła, milczą hierarchowie. Politycy jawnie sprzeciwiający się wierze nie są przywoływani do porządku, biskupi nie odmawiają im Komunii świętej (choć wzywa ich do tego prefekt Sygnatury Apostolskiej) i nikt nie próbuje nawet przypominać, że bycie katolikiem nie jest uprawnieniem, ale zobowiązaniem. I że wieżą się z nim pewne obowiązki.

Ten strach przed jasnym nauczaniem ma zaś bardzo proste źródła. Hierarchia (ale też wielu świeckich) zwyczajnie obawia się, że jeśli zacznie nauczać, przypominać, gromić polityków (tak jak robił to choćby ks. Piotr Skarga) albo co gorsza świeckich (w sprawach, które są dla nich trudne, na przykład mówiąc o sztucznym ubezpładnianiu aktów małżeńskich czy o obowiązku wielkoduszności w przyjmowaniu potomstwa) – to nagle mit 90% katolików w społeczeństwie czy sejmie zacznie się sypać. Wierni zaczną bowiem otwarcie sprzeciwiać się nauczaniu (teraz nie muszą tego robić, bo często się ich nie naucza), a politycy nagle będą musieli przyznać, że katolikami już dawno nie są. A to będzie oznaczało konieczność zabrania się do roboty, a nie trwania w wiecznym przekonaniu, że za nas pracę duszpasterską, a także ewangelizacyjną odrobi błogosławiony Jan Paweł II czy może sam Pan Bóg.

Moim zdaniem nie ma jednak innej drogi, jeśli chcemy przetrwać jako Kościół. Rezygnacja z nauczania, misji, świadectwa skazuje nas bowiem na rolę Kościoła anglikańskiego. On również zajmuje w Wielkiej Brytanii istotną rolę społeczną i polityczną, tyle, że nie zmienia już życia Brytyjczyków, a zatem stał się solą, która utraciła smak. Jeśli nie chcemy, by tak się stało z Kościołem w Polsce, musimy zabrać się do roboty, nie zważając na sondaże.