- Miłosierdzie jest dowodem tożsamości naszego Boga
- od redakcji
- Bóg pilnuje moich dzieci
- AMERYKA POŁUDNIOWA: Miejsce narodzin misji salezjańskich
- Sudan Południowy Dzieci z miasta Wau
- Generator prądu dla misji Bosconia w Peru
- Z „Iskrą Miłosierdzia” do papieża Franciszka
- Sposób na dobry charakter
- Salezjanie z Moskwy
- Sześć słów o miłosierdziu: „Wzruszył się”
- Boże serce
- Jak wychowywać dziewczeta. Nikt nie może żyć sam, czyli budowanie relacji przyjaźni
- Wierność prawu Bożemu w życiu osobistym i społecznym
- Negatywne nastawienie utrudnia kontakt
- Wywiadówka to czas trudny dla nauczycieli, ale chyba jeszcze trudniejszy dla rodziców.
- Niech ci Pan Bóg w dzieciach wynagrodzi
- Z wiary matki
- Pokój i Radość <”))><
- Sól, która traci smak, jest niepotrzebna
Bóg pilnuje moich dzieci
Grażyna Starzak
strona: 4
„Doświadczenie Boga w tej rodzinie jest tak oczywiste, że momentami czułem się tym przygnieciony” – napisał o rodzinie Melów zmarły niedawno ks. Jan Kaczkowski.
O Jaśku Meli, pierwszym niepełnosprawnym zdobywcy obu biegunów, świat usłyszał pierwszy raz w 2002 r. Ten 13-letni wówczas chłopak wszedł w czasie deszczu do stacji transformatorowej i został porażony prądem. Cudem przeżył. Po dwóch miesiącach leczenia podjęto decyzję o amputacji lewego podudzia i prawego przedramienia chłopca. Dzisiaj, jako 28-letni mężczyzna, Jan Mela pomaga innym niepełnosprawnym osobom w założonej przez siebie fundacji „Poza Horyzonty”.
Odwoływać się do Boga
Pracuje tam też jego mama – Urszula, z zawodu psycholog. Zmarły niedawno na raka mózgu ks. Jan Kaczkowski napisał we wstępie do książki, która jest wywiadem rzeką z mamą Jaśka: „Doświadczenie Boga w tej rodzinie jest tak oczywiste, że momentami czułem się tym przygnieciony”. Księdza Kaczkowskiego najbardziej ujęła „bezgraniczna”, jak pisze, bliskość mamy i syna, poparta psychologicznym doświadczeniem pani Urszuli. Bliskość widoczna zwłaszcza w najtrudniejszych momentach, choćby przy łóżku chorego Jaśka. On sam często powtarza, że dla niego największym autorytetem jest mama. – Może w niektórych sprawach, a w innych tata, a w jeszcze innych inni ludzie, ale co to w ogóle znaczy autorytet? Może właśnie dlatego tak mówi, że ja wiem, że nie jestem autorytetem, nie udaję, że wszystko wiem czy wszystko potrafię, bo nie jestem mamą kwoką, która cały czas ma pod skrzydłami kurczęta. Ja nie kontroluję swoich dzieci, nie grzebię i m w szufladach – mogę je wspierać, ale nie przeżyję za nich życia, chciałabym najbardziej, żeby w trudnych momentach, gdy mają wątpliwości, odwoływali się do jedynego prawdziwego autorytetu– do Pana Boga – komentuje słowa Jana Meli pani Urszula.
Mama na pomnik
Przeżyła całą serię tragicznych wydarzeń. Przed wypadkiem Jaśka – pożar domu, śmierć 7-letniego syna, problemy małżeńskie. Każdy, kto pozna jej historię, przyzna, że to mama na pomnik. Ona sama gwałtownie zaprzecza, gdy słyszy takie słowa. Wyznaje, że gdy zaczęło być głośno o Jaśku, był taki moment, iż pomyślała, że to może również trochę jej zasługa. – Na szczęście dla mnie, pozłota na tym pomniku za nic nie chciała się trzymać, bo pewnie byłabym do tej pory utrudzona w przylepianiu odpadających kawałków. Na dodatek żyłabym w strachu, że ktoś zobaczy, jaka licha glina jest pod tą pozłotą. To nie jest żadne krygowanie się. Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że chyba Pan Bóg wychował mi dzieci, a na pewno naprawiał to, co ja napsułam. A w całym zmaganiu związanym z wyprawami ważniejszy był dla Jaśka jego tata. Dla niej jako matki ważnym doświadczeniem wewnętrznym było to, kiedy zdała sobie sprawę, że jej dzieci do niej nie należą, że one należą do Pana Boga. – To jest z jednej strony t rudne, bo trzeba sobie kawałek serca wyrwać i je oddać, ale z drugiej strony niesłychanie uspokajające, bo jeśli ja wiem, że Pan Bóg ma dla mnie drogę, to wiem, że ma także dla każdego z moich dzieci i nie mnie decydować, co i jakie doświadczenie jest mojemu dziecku potrzebne. To jest też źródło olbrzymiej nadziei i radości. Urszula Mela wychowała się w ateistycznej rodzinie. Chrzest przyjęła jako 22-latka. Boga poznała poprzez lekturę książek, co było jej ulubionym zajęciem. Wyczytała o Nim w pismach św. Jana od Krzyża i innych świętych księgach. –Mam takie poczucie, że Bóg mnie wtedy odnalazł, że Panu Bogu zależało na mnie. Doświadczenie takiej miłości, która akceptuje każdą słabość, niemoc czy bezradność jest dla mnie źródłem radości. Przełomowym momentem w jej życiu był rok 1997 – śmierć 7-letniego synka Piotrusia. Chłopczyk utopił się w jeziorze niemal na oczach całej rodziny. Zauważyła wtedy, że najtrudniejszą rzeczą pod słońcem jest wypowiedzenie słów: „Bądź wola Twoja”… Wracanie do tych wspomnień nie jest specjalnie przyjemne. – Było strasznie. Przez miesiąc bolało mnie serce. Fizycznie. Było ściśnięte z bólu. Koszmar.
Lekarstwem jest Bóg
Zanim całkiem wróciła do siebie, musiały minąć dwa lata. Gdy ktoś mówi „czas leczy razy”, odpowiada bez zastanowienia: – Leczy. Pod warunkiem, że otrzymujesz lekarstwo. Dla mnie takim lekarstwem jest Pan Bóg. On opatruje moje rany. On mnie podniósł. On dał nadzieję. Dzisiaj wiem, że Dobra Nowina to świadomość, że zawsze jest ktoś, kto mnie podniesie. Gdy mi się wydaje, że już leżę na dnie czarnej dziury, okazuje się, że On mnie trzyma w ramionach, na rękach, to jest Nadzieja… Wyznaje, że śmierć Piotrusia nauczyła ją bardziej cieszyć się z dzieci, które pozostały. Nie przejmować tym, czy mają piątki w szkole, czy są grzeczne czy nie, tylko doceniać sam fakt, że są –że są darem. – Strata syna – jak by to powiedzieć?– oddała mi więc moje pozostałe dzieci. Stały się dla mnie ważniejsze. Każda chwila, kiedy je mam przy sobie, jest świętem. Prezentem. Zwróciła mi je też w perspektywie życia wiecznego. Mogę je dziś puścić, oddać, niech mają swoje życie. Nie muszę ich kurczowo trzymać – bo wiem, że i tak spotkamy się w wieczności. Ta świadomość pomogła mi zresztą potem, przy wyprawach Jaśka. Wiedząc, co przeżyła, łatwo zrozumieć powiedzenie, że to Bóg dał jej „kopa w górę”. W którym momencie życia ten kop był najsilniejszy? Uważa, że najbardziej niezwykłe z tego, co Pan Bóg zrobił w życiu rodziny Melów było to, w jaki sposób przemienił jej małżeństwo. – Wydawało się, że to jest niemożliwe, a Pan Bóg pokazał, że z nim wszystko jest możliwe. To jest doświadczenie, które pozwala mi nie bać się różnych rzeczy, które mogą się przydarzyć. Wiele razy przekonała się, że póki liczyła tylko na swoje siły, starała się być dość dobra, dość mądra – zaliczała klęski, żyła w lęku, że nie podoła, nie da rady.– Rzeczywiście nie podołałabym, ale jeśli pamiętamy, że Bóg jest tym, który czyni, że On naprawdę może wszystko, a to, czego my potrzebujemy się nauczyć, a to wcale nie jest takie łatwe– to oddawać Mu. Różne obszary naszego życia, różne kawałki siebie samych, żeby On to przemieniał i On to wtedy robi. Zawsze.
Podzielić się własnym doświadczeniem
Jeden z rozdziałów książki, której bohaterką jest Urszula Mela, nosi tytuł: „Jak puściłam na biegun dziecko bez ręki i nogi?”. Mama Jaśka opowiada tam, jak wyzbyła się lęku o dzieci. W rozmowie ze mną podkreśla, że bez wiary byłoby to trudne. – Ja nienawidzę się bać, a ponieważ przez większą część życia żyłam w lęku i bardzo mnie to niszczyło, ludzi wokół mnie również, postanowiłam z tym skończyć. Najgorszą rzeczą, także dla dzieci, jest lęk rodziców. Zalękniony rodzic chce cały czas trzymać dziecko przy sobie. A cóż to zażycie, gdzie tu miejsce na wolność, na własne doświadczenia. Wiara pomogła mi się z tym uporać. Kiedy dopadał mnie taki potężny lęk, powtarzałam sobie: „Bóg mnie kocha, jestem bezpieczna, moje dzieci są bezpieczne, bo On je pilnuje”. Rodzina państwa Melów to bardzo zaangażowani katolicy. Mama Jaśka pamięta, że był kiedyś taki trudny dla niej i męża czas, gdy Jasiek się buntował przeciwko wierze. – Mąż zapytał wtedy księdza, który nam posługiwał jako prezbiter we wspólnocie, co ma robić, jakimi metodami ma go zmusić, żeby chodził do kościoła. Ten ksiądz powiedział do męża: „Powiedz mu, że ja siedem lat nie chodziłem do kościoła”. Te słowa wystarczyły (i wcale nie spowodowały porzucenia kościoła!). Dzisiaj, po latach, mam do tego trochę większy dystans. Dzisiaj wiem, że kryzysy, które przechodziłam, były konieczne, że musiałam ich doświadczyć. Dlatego, jak każda matka, cierpię, gdy patrzę na kryzysy swoich dzieci, a przecież wiem, że im także są potrzebne takie doświadczenia. Urszula Mela uważa się za szczęśliwego, spełnionego człowieka. Cieszy się, że ma wspaniałą rodzinę,3-letniego wnuka Cypriana i że dzięki fundacji syna „Poza Horyzonty” może dzielić się własnym doświadczeniem, pomagając osobom niepełnosprawnym oraz ich krewnym. Mówi, że jej rodzina miała sporo szczęścia, bo po wypadku Jaśka pomogło im bardzo wielu ludzi. Podkreśla, że fundacja, którą założył Jasiek i której jest prezesem, powstała z pragnienia, żeby podzielić się własnym doświadczeniem. Trochę też z potrzeby wypełnienia luki w naszym systemie opieki nad osobami niepełnosprawnymi, po amputacjach kończyn. – Poza tym, dzięki niej odkryłam, odkryliśmy, że pomaganie nie ma nic wspólnego z poświęcaniem się, że jest źródłem ogromnej radości – podsumowuje. ▪