- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO - Dziesięć słów
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Blaski i cienie emigracji
- WYCHOWANIE. Czy warto emigrować?
- OKIEM RODZICA. Rodzicielstwo szkoła miłości
- ROZMOWA Z... Powołani dla Polonii
- GDZIEŚ BLISKO. Jak się modlić, to po polsku
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Gdyby nie emigracja
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- DUCHOWOŚĆ. Psalm emigranta
- DUCHOWOŚĆ. Komu zadośćuczynił Jezus cd.
- POD ROZWAGĘ. Nieprzyjemne skutki przyjemności
- SALEZJAŃSKI RUCH MŁODZIEŻOWY. W świat na rowerze
- MISJE. Kubańska rzeczywistość
- MISJE. Już szósty raz
- RODZINA SALEZJAŃSKA. Błogosławiony ks. Artemides Zatti
- Z ŻYCIA BŁOGOSŁAWIONYCH ORATORIANÓW
- W ANEGDOCIE
- PLACÓWKI SALEZJAŃSKIE. Łódź wspólnota św. Teresy i św. Jana Bosko
ROZMOWA Z... Powołani dla Polonii
Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB
strona: 8
Rozmowa z ks. Tadeuszem Winnickim – Przełożonym Generalnym Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej
Towarzystwo Chrystusowe jest młodym zgromadzeniem i jednym z niewielu, które powstały w Polsce, co ciekawsze – założył je salezjanin…
Tak, założycielem był kard. August Hlond, a współzałożycielem ks. Ignacy Posadzy. Dlatego czujemy się „kuzynami” salezjanów. Kardynał był salezjaninem, postacią bardzo znaną, wcześniej inspektorem prowincji austro-węgierskiej, pierwszym biskupem katowickim, zresztą krótko, bo w niedługim czasie został przeniesiony na stolicę poznańsko-gnieźnieńską. I jako prymas Polski był odpowiedzialny także za tych Polaków, którzy wyemigrowali jeszcze w czasach rozbiorów. Prymas sam był na emigracji wiele lat, doświadczył, czym ona jest. Ponieważ odwiedzał Polaków za granicą, np. w Ameryce Południowej, widział, że często są pozbawieni opieki duszpasterskiej i czysto ludzkiej, dzisiaj powiedzielibyśmy: socjalnej, widział, jak są oszukiwani i wykorzystywani, dziesiątkowani przez choroby. Zaraz po rozbiorach próbował utworzyć w Gnieźnie Seminarium Zagraniczne, w którym formowani mieli być księża chcący pracować z Polonią. To się niestety nie udało, stąd pomysł na założenie zgromadzenia, które poświęciłoby się pracy duszpasterskiej z Polakami za granicą.
W którym roku powstało?
Powstało w 1930 r. Kard. Hlond długo się wahał, pojechał nawet do papieża z prośbą o radę – nie wiedział, czy jego pomysł jest zgodny z wolą Boga. Pius XI skutecznie go zachęcił. Na początku hrabina Potulicka odstąpiła tworzącemu się zgromadzeniu kaplicę i pomieszczenia w Potulicach. Było bardzo skromnie, warunki niełatwe. Wkrótce hrabina zmarła, a w 1932 r. o. Posadzy rozpoczął pierwszy nowicjat, którego sam był nowicjuszem i przełożonym. Przyszło sporo kandydatów, szczególnie na braci zakonnych. Ponieważ zgromadzenie było zupełnie nieznane, głównym zadaniem było rozpowszechnianie wiedzy o nim. Od razu zaczęto wydawać „Mszę Świętą”, książki religijne oraz „Głos Seminarium Zagranicznego”, żeby promować seminarium. Wtedy bardziej byliśmy znani jako Seminarium Zagraniczne niż jako chrystusowcy. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu, głównie braci zakonnych, w kolportaż Towarzystwo stało się w Polsce znane. Wkrótce pojawiła się także grupa kandydatów na księży. Wszystko to trwało zaledwie 7 lat, potem wybuchła wojna, przyszli hitlerowcy, zabrali nasz dom i zamienili na więzienie. Po nich przejęli je komuniści i utrzymali jego charakter – po dziś dzień jest tam więzienie.
Ale seminarium znajduje się w Poznaniu…
Tak, już przed wojną dzięki kard. Hlondowi kapituła podarowała teren pod gmach seminarium i dom generalny na Ostrowiu Tumskim. O. Posadzy rozpoczął budowę i jeszcze przed wybuchem wojny seminarium zostało wykończone. W czasie wojny wprawdzie przejęli je Niemcy, ale potem wróciło do nas. Klerycy studiowali wtedy na tajnych kompletach u kapucynów w Krakowie i część została potajemnie wyświęcona. Niektórzy księża w czasie wojny udali się do obozów pracy na ochotnika, aby być wśród Polaków, także o. Posadzy musiał się ukrywać, prowadził jednak obfitą korespondencję. Po wojnie niewiele się zmieniło. Ci, którzy pozostali, wrócili do Poznania i od razu
kard. Hlond wysłał ich na ziemie Pomorza Zachodniego. Przesiedleńcy byli wówczas też emigrantami. Część księży, zwłaszcza po obozach, nie wróciła do kraju. Podjęli pracę wśród Polaków za granicą: w Niemczech, we Francji i w Anglii. Choć już przed wojną było kilku współbraci we Francji, Anglii i Włoszech, to prawdziwa praca duszpasterska zaczęła się po wojnie. Z Polski pierwsi chrystusowcy mogli wyjechać dopiero po odwilży w 1956 r. Pierwszy wyjechał do rodziny w Kanadzie ks. Jan Otłowski i już nie wrócił. Wybudował w Calgary kościół w kształcie indiańskiego wigwamu. Później ci, którym udało się zdobyć paszport, wyjeżdżali do Australii i Europy Zachodniej. Przełomem była fala emigracji „solidarnościowej” lat 80., bardzo wielu ludzi wyjechało wówczas z Polski z powodów ekonomicznych i politycznych. Wtedy nasza praca nabrała nowej treści.
Ilu was jest dzisiaj?
Wszystkich nas jest teraz około 500, nie udało nam się przekroczyć tej liczby. Jeżeli prawdziwe są dane statystyczne, że 20 mln, czyli 35%, Polaków żyje poza granicami kraju (część z nich na Wschodzie), to widać, jak skromne są nasze siły. Naturalnie wśród Polonii pracuje wielu księży diecezjalnych i zakonnych, my natomiast mamy ten specyficzny charyzmat pracy wyłącznie dla Polaków za granicą. Od początku – od aspirantatu i nowicjatu uwrażliwiamy na problemy pracy duszpasterskiej z Polakami na emigracji. Codziennie modlimy się w intencji Polonii i ojczyzny – nie możemy jednego od drugiego odłączyć. Jest to ogromne wyzwanie, bo emigracja jest ciężkim doświadczeniem.
A gdzie pracujecie?
Oprócz Polski, mamy 6 prowincji:
1) Niemcy, Holandia, Włochy i Węgry;
2) Francja i Hiszpania; 3) Wielka Brytania, Irlandia, Islandia i Południowa Afryka; 4) Australia i Nowa Zelandia; 5) Ameryka Północna; 6) Ameryka Południowa. W tej ostatniej do pewnego czasu były: Brazylia, Argentyna i Urugwaj, gdzie pracowaliśmy z miejscowymi marynarzami, ale kiedy skończyły się połowy, musieliśmy zamknąć placówkę. Podobnie było w Rosario i w Kordobie w Argentynie – gdy zostało tam już tylko kilkunastu Polaków, wyjechaliśmy. Nadal pracujemy w Brazylii, gdzie jest stara Polonia, ale proces asymilacji jest już bardzo posunięty. Bardzo dużo Polaków jest w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, tam duszpasterstwo prowadzimy w języku polskim. W Australii było bardzo wiele dzieci, które straciły rodziców na Sybirze, przeszły przez Persję, przyjechały z Kazachstanu. W prowincji angielskiej nasze parafie już topniały, ale przyszła nowa fala emigracji i wszystko się trzy-, czterokrotnie zwiększyło. Pracujemy w Irlandii, ostatnio otworzyliśmy domy w Islandii, w Holandii jesteśmy w Rotterdamie, Amsterdamie i Hadze.
Wynika z tego, że jesteście dość mobilni…
No tak. Jeśli dwóch księży znających język hiszpański opuściło Amerykę Południową, to trafili do Hiszpanii, aby otworzyć dwie nowe placówki dla Polaków, którzy w dużej liczbie przyjechali tam w ostatnich latach. Otwieramy nowe placówki tam, gdzie jest nowa Polonia.
Wschód też was interesuje?
Oczywiście, księża zaczęli wyjeżdżać tam nawet przed rokiem 1980. Jesteśmy w Kazachstanie, na Białorusi, na Ukrainie w Doniecku, Mikołajewie, Kamieńcu Podolskim, gdzie bardzo wiele pracy księża włożyli w remont i odnowę kościoła.
Czy potrzeby Polonii w różnych krajach są różne?
Tak, ale jest też jedna wielka wspólna potrzeba – doświadczenia wiary, Boga, Kościoła – choć w różnych krajach różnie przeżywana. Na Wschodzie np. ważny jest aspekt charytatywny, na Zachodzie tak było podczas pierwszej fali emigracji.
A młodzi za granicą garną się do kościoła?
Jeżeli jadą do pracy i chcą szybkiego zarobku, a tak na ogół jest, to praca (albo dwie i trzy) ich tak wciąga, że nie mają czasu w niedzielę na mszę. Szacuje się, że około 10% jest objętych opieką duszpasterską. Część też przebywa tam, gdzie nie ma możliwości uczestnictwa we mszy św.
Czyli emigracja raczej oddala od Kościoła?
Niekoniecznie. Wielu mówi, że po wyjeździe za granicę na nowo odkryli Boga i Kościół, i wartości związane z religią – coś, czego nie doświadczyli wcześniej w kraju. Niektórzy pewnie odeszli ze względu na warunki życia, sytuacje. Emigracja ma swoje negatywne strony, jeśli niszczy związki rodzinne. Może nie być niebezpieczna, jeśli jest krótkotrwała, ale jeśli przeciąga się w czasie, staje się zagrożeniem i wtedy niszczy – także związek z Kościołem, z Bogiem. To są bardzo złożone problemy. Zdarza się jednak, że emigranci pokonują wiele kilometrów, aby uczestniczyć we mszy św., ale także po to, by spotkać się ze znajomymi, porozmawiać w ojczystym języku.
Czy życie religijne Polaków na emigracji jest jakimś znakiem, np. dla Anglików, Irlandczyków, Holendrów?
Była taka sytuacja w pewnym mieście w Szkocji – pojawienie się wielu Polaków spowodowało nie tylko, że ożył miejscowy kościół katolicki, ale także niekatolicy zaczęli się zastanawiać: „Ci przyjezdni chodzą do kościoła, respektują niedzielę, modlą się, a co się stało z nami?” i okazało się, że wkrótce ożyła także miejscowa wspólnota protestancka. Samo świadectwo zewnętrzne, widok ludzi idących do kościoła, wypełniających go, stojących na zewnątrz, bo nie mieścili się w środku, wywołało refleksję i zmobilizowało innych. Niedawno byłem w Essen podczas przekazania kościoła Polskiej Misji Katolickiej. Ogromny kościół był wypełniony ludźmi, rodzinami z dziećmi w wózkach, stojącymi nawet przed wejściem. Czyż to nie jest świadectwo dla Niemców, gdzie zdarza się, że kościoły są sprzedawane? Dzięki Bogu także biskupi zaczynają dostrzegać to i doceniać.
Czyli jakiś owoc tej naszej emigracji pozostaje?
Z Polski wyszła iskra w postaci Jana Pawła II, która szczególnie na emigracji powinna zapalać płomień wiary.
Ksiądz widzi więcej pozytywów czy negatywów emigracji?
Dla osób, które mają dom, małżonka, dzieci, wyjazd jest destruktywny, i na pewno bym ich do tego nie zachęcał. Dla młodych jest to wielka szansa – zarobku, poznania innych kultur, języka, ludzi, choć dla kraju strata, zwłaszcza jeśli nie mieliby wrócić. Trzeba jednak wielkiej mądrości, by w nowym środowisku nie stracić swojej tożsamości i własnych wartości, w tym religijności.
Traci się tę tożsamość czy bardziej nabywa?
To na pewno zależy od człowieka. Niektórzy tracą, inni na nowo odkrywają. Obawiam się, że pierwsze lata to nie jest czas głębszej refleksji nad tymi sprawami, ale raczej wchodzenia w nową rzeczywistość. Refleksja przychodzi dopiero w miarę upływu czasu. Może nie po miesiącu, ale po dwóch, trzech latach. Albo kiedy ktoś zostanie oszukany, co nie zdarza się znowu tak rzadko. Wiele jest oszustw, tak ze strony nieuczciwych firm, jak i ze strony nieuczciwych rodaków.
Myśli Ksiądz, że młodzi będą wracać czy raczej zostawać?
To zależy. Jeśli mają dzieci, to powrót staje się coraz trudniejszy. Najpierw chcą wracać, ale potem dzieci rosną, kończą szkołę i decyzja o powrocie oddala się, aż jest za późno. Na pewno część ludzi wraca, zwłaszcza ci, którzy nie zawarli np. związków małżeńskich za granicą. Wraca wielu z tych, którzy wjechali na studia, oni na pewno mogą wzbogacić nasz kraj pod wieloma względami.
Kiedy przestaje się mówić po polsku?
Trzeba powiedzieć, że kluczem do języka jest dom i rodzina. Jeśli rodzice mówią po polsku, to i dziecko potrafi mówić w ojczystym języku i dostrzega jego wartość, zwłaszcza jeśli odwiedza czasem dziadka i babcię. Jeśli natomiast rodzice znają język miejscowy i posługują się nim z dużą łatwością, to bardzo szybko przestaje się mówić po polsku.
A Ksiądz chciałby wrócić między emigrantów?
Sporą część życia spędziłem za granicą. Zadaję sobie pytanie, co będzie dalej. Zapewne, jeśli przyszły przełożony zostawi mi taką możliwość, wyjadę za granicę. Po 20 latach życia na emigracji jest takie dziwne rozdarcie, człowiek z jednej strony kocha swój kraj i chciałby być w ojczyźnie, ale ta praca, która jest naszym charyzmatem, również bardzo pociąga i na pewno bardzo mi odpowiada.