- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO. Nowy wzór misji i misjonarza
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Popkultura
- WYCHOWANIE - UWAGI PSYCHOLOGA. Niska kultura i jej medialne tuby
- WYCHOWANIE - RODZICIELSKA TROSKA. Kluczem jest świadomy wybór
- WYCHOWANIE - Z DRUGIEJ STRONY. Podążanie za grupą
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Dynamiczna wierność
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- GDZIEŚ BLISKO. Głos wołającego na puszczy
- MEDIOKRACJA. Słowo wymaga wysiłku
- MEDIOKRACJA. Subiektywny przewodnik po mediach
- MEDIOKRACJA. Nie da się żyć bez prawdy
- MEDIOKRACJA. O co chodzi Z mediami
- POKÓJ PEDAGOGA. Moda czy poważne zagrożenie?
- TAKA NASZA CODZIENNOŚĆ
- POD ROZWAGĘ. Occultus znaczy nieznany
- POŻEGNANIE. Odszedł przyjaciel błogosławionych
- BIOETYKA. Naukowy czy mądry?
- DUCHOWOŚĆ. Słowo
- MISJE. Bosconia oaza na pustyni
- MISJE. Animacje misyjne na pielgrzymkach
- WEŹ KSIĘGĘ PISMA ŚWIĘTEGO. Bóg Panem historii
- PRAWYM OKIEM. Zmiana płci już dla ośmiolatków?
MISJE. Bosconia oaza na pustyni
Bernadetta Jamróz
strona: 30
Peruwiańczycy. Zabijają mnie bezpośredniością. Gdy 11-letnia dziewczynka pyta mnie mimochodem, czy wiem, że jej mama ją zostawiła. Peruwiańczycy. Zbijają mnie z tropu swoim spontanicznym okazywaniem uczuć. Kiedy dają mi całusa dzieci, które pierwszy raz widzę na oczy.
Piura to miasto w północno-zachodnim Peru. Slumsy przedstawiają mieszankę śmieci, piachu z domami ze słomy i tektury. Na początku zastanawiałam się, co ci wszyscy ludzie robią. Z czego żyją, skoro wokół tylko piasek, słońce i... piasek. Do tej pory wielkich odkryć nie dokonałam.
Kobiety zajmują się domem. Kiedy wypełniałam formularze dziewczynek ze slumsów, to wszystkie mamy w zawodzie podawały ama de casa, czyli pani domu. Mężczyźni i młodzi chłopcy zarabiają, jeżdżąc żółto-granatowymi i czerwono-
-żółtymi moto-taxi. Niektóre rodziny mają maleńkie sklepiki w jednym z domowych pomieszczeń. Sprzedają napoje, słone ciasteczka, słodycze, szampony i płyny do prania w miniaturowych saszetkach, czasem owoce, domowe wypieki albo kolczyki. Wędrując ulicami, można spotkać domowe manufaktury. Czyli na przykład warsztaty mechaniczne albo zakłady fryzjerskie. Wyglądem przypominające stare graciarnie.
Z racji braku miejsca w domach, proces produkcyjny wyrobów przenosi się na ulice. Wychodząc z misji mijamy pana siedzącego ze stertą siana i kolorowymi materiałami, wypychającego namiętnie kolejny materac. Na ulicy można też znaleźć porozkładane ziarna kukurydzy na wielkich zielonych płachtach. Z wyprażonych słońcem maleńkich ziarenek powstaje później słodkie cocoriche. Ulica to najlepsze miejsce na sprzedawanie jedzenia wszelkich kolorów i smaków – od jabłek oblanych czerwonym syropem glukozowym, przez złociste empanady (tutejsze pierogi) z farszem mięsnym lub oliwkowo-cebulowym, po zielone „gnioty” o smaku niedoprawionego kartofla zawinięte w liście kukurydzy.
Misja Bosconia jest tak zorganizowana, aby dzieci przychodząc tu, mogły odetchnąć innym powietrzem – dosłownie i w przenośni. Bosconia jest oazą, którą czujesz, gdy tylko przekroczysz jej bramę.
Na placówce jest zielono, kwitną różowe i czerwone kwiaty, rosną rozłożyste palmy z wielkimi kokosami, drzewa limonkowe i rośliny ozdobne, których nazw nie sposób spamiętać, a czasem nawet powtórzyć.
W Bosconii dzieci są szczęśliwe. Mają huśtawki, zjeżdżalnie, boiska, piłki i skakanki. Mają miejsce do odrabiania lekcji i ludzi, którzy poświęcają im swój czas. Mogą razem z rówieśnikami bawić się, modlić, odrabiać prace domowe i zjeść wspólny posiłek. Ponieważ wokół nie ma nic poza brudem, kurzem, śmieciami, obskurnymi domami i propagandowymi napisami na murach, Bosconia wydaje się być rajskim ogrodem, który jest dostępny tylko dla małych wybrańców.
Oprócz oratorium, do którego przychodzą dzieci z tutejszej podstawówki i gimnazjum, starsi chłopcy uczą się zawodu w warsztacie mechanicznym. Poznają tajniki produkcji blachy, stolarki i pracy rolnej. Gospodarstwo jest wielkie i hoduje się w nim świnie, indyki, kury, krowy i króliki. Kobiety przychodzą na warsztaty z rękodzieła – robią biżuterię, szyją, wyszywają i szydełkują.
Ks. Piotr Dąbrowski, salezjanin, od czterech lat jest dyrektorem Bosconii. Dba o całą placówkę, jak o swój własny dom. Wszystko co robi, robi dla tych ludzi, żeby mieli coś swojego, coś z czego mogą być dumni. Buduje kaplice, zmienia nagłośnienie, kładzie nowe dachy. W niedziele odprawia pięć Mszy św. w rożnych miejscach slumsów. Cały czas chce, żeby jeszcze więcej i więcej dzieci przychodziło do oratorium, bo, jak powtarza – nie martwi się o te dzieci, które już znają Bosconię, ale o setki tych, które zostają w slumsach. Człowiek pracy, tak go tutaj nazywają. Dla mnie jest współczesnym Janem Bosko. Dzieło wielkie: boiska, szkoła, warsztaty, gospodarstwo. Między dziećmi salezjanie, animatorzy i on, dyrektor. Obrazek jak z Turynu.
Szczupła blondynka w okularach, posiwiały starszy pan z okrągłym brzuchem, młody śniady brunet – wszyscy w lekarskich fartuchach koloru szpitalno-zielonego rodem z Ostrego dyżuru. Uśmiechające się twarze czekających na swoją kolej peruwiańskich kobiet, mężczyzn i dzieci, nastolatków i staruszków.
I migające białe kitle pielęgniarek czuwających nad porządkiem przyjęć.
Klatka z kolejnego lekarskiego serialu? O nie! To wszystko dzieje się w Bosconii. W ramach programu socjalnego salezjanie organizują bezpłatne lub za niewielką opłatą, badania i leczenie dla ludzi ze slumsów, których nie stać na terapię w państwowej klinice. „W naszej przychodni pracują lekarze z różnych części Peru, a co kilka miesięcy prowadzona jest akcja bezpłatnych badań organizowanych przez specjalistów z Europy i Stanów Zjednoczonych, którzy niosą pomoc najuboższym na zasadach wolontariatu” – opowiada ks. Piotr Dąbrowski.
Tym razem dziesięciu specjalistów z USA przyjmuje bezpłatnie wszystkich chorych ze slumsów. Klasy do katechezy zamieniły się w gabinety lekarskie, a przejście pomiędzy domem wspólnoty i pokojem wolontariuszy – w poczekalnię.
Vacaciones Utiles (Lato w mieście) to po prostu program letni w Bosconii dla dzieci ze slumsów. Czyli powtórzenia z przedmiotów, warsztaty, basen. Dla baczniejszego obserwatora, to jednak coś więcej – mnóstwo pracy, zaangażowania i poświecenia wielu ludzi. Vacaciones Utiles to 15 tysięcy zielonych kwadratowych ulotek roznoszonych we wszystkich możliwych dzielnicach. Najpierw na piechotę, w tumanach kurzu i rażącym słońcu, od domu do domu, od okna do okna. Później z pomocą srebrnego salezjańskiego busa, z zamontowanymi na dachu głośnikami. Vacaciones Utiles to także przygotowanie klas, wysprzątanie boisk, wyposażenie oratorium w piłki, skakanki, kredy, zszywacze, mazaki, brystole. To dzwonienie i szukanie adresów profesorów i osób, które mogłyby prowadzić lekcje i warsztaty.
Vacaciones Utiles to wreszcie zaprogramowanie rozkładu zajęć dla 15 klas podstawówki i 7 klas gimnazjum. To umieszczenie 600 dzieci w klasach na zajęciach z języka i z matematyki, a później na warsztatach i na basenie. Bieganie od klasy do klasy i sprawdzanie, czy na pewno przyszedł nauczyciel. Codzienne zmienianie kadry w zależności od sytuacji. To zastępstwa z angielskiego i przyjmowanie dzieci z gorączką, bólem brzucha, lecącą krwią z nosa albo rozbitą głową. To burzliwe spotkania z animatorami i profesorami.