- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO. Dom, rodzina, ojciec
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE - SYSTEM ZAPOBIEGAWCZY. Historia - zwiastunka przyszłości
- WYCHOWANIE - UWAGI PSYCHOLOGA. Nie tylko przeszłość
- WYCHOWANIE - RODZICIELSKA TROSKA. Od Jana Sobieskiego do... rodzeństwa
- WYCHOWANIE - Z DRUGIEJ STRONY. Dar teraźniejszości
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Historyk
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- ROZMOWA Z... W poszukiwaniu własnej tożsamości
- GDZIEŚ BLISKO. Nasz ogromny kapitał
- POD ROZWAGĘ. Zła modlitwa?
- POKÓJ PEDAGOGA. Problem z komputerem
- TAKA NASZA CODZIENNOŚĆ
- BIOETYKA. Człowiek istotą społeczną?
- DUCHOWOŚĆ. Pamiętasz Boże? Obiecałeś!
- MISJE. Kisiłam ogórki w Afryce
- MISJE. Projekty misyjne
- WEŹ KSIĘGĘ PISMA ŚWIĘTEGO. Opowiadania biograficzne o Jezusie jako Synu Bożym
- PRAWYM OKIEM. Plany skrajnej lewicy
MISJE. Kisiłam ogórki w Afryce
Katarzyna Berlińska
strona: 18
Kiedy w Polsce był środek zimy, my zajadałyśmy się pysznymi truskawkami prosto z krzaczka. Kisiłyśmy nawet ogórki z własnej plantacji. Siły fizyczne czerpałyśmy z ogródka. Natomiast siły duchowe – z Eucharystii i modlitwy.
Misja sióstr salezjanek, przywitała mnie grubym murem otaczającym ogromny teren. Dookoła małe chatki z gliny, przykryte dachem z trawy. Przy nich krzątały się kobiety przygotowujące posiłki dla swoich rodzin. W powietrzu unosił się pył. Do tego zapach węgla drzewnego i gotowanej kukurydzy. Na ulicy pełno dzieci, które na widok białego człowieka wykrzykiwały radośnie: Hello, hello! Widok jak z obrazka, który pokazywali nam misjonarze podczas swoich wakacji w Polsce.
Pracowałam w przedszkolu. Tam maluchy zgłębiały tajniki pisania, czytania i liczenia. Ale najchętniej czas spędzały na placu zabaw, gdzie mogły się wybiegać i wyszaleć do woli. Codzienny posiłek zagłuszał poczucie głodu. Dzieci często wymieniały się tym, co rodzicie przygotowali im w plecakach. Na przykład kawałek chleba za chipsa, czy banana za łyżkę ryżu. Gdy dziecko nie miało ze sobą nic do jedzenia, reszta chętnie dzieliła się z nim tym, co miała. W Afryce jest to normalne – nie mogę zjeść, nie dzieląc się z mym głodnym towarzyszem.
Po południu pracowałam z drugą wolontariuszką, Gosią, w oratorium. Dzieci z okolicy przychodziły na teren misji, aby się pobawić, pograć w piłkę i przy okazji czegoś nauczyć. Wiele z nich nie chodziło do szkoły, ponieważ edukacja w Zambii jest płatna. Rodziców nie stać na to, aby zapewnić wykształcenie wszystkim. Siostry salezjanki i salezjanie udzielają wsparcia nie tylko duchowego, ale i materialnego. Pieniądze uzyskane od dobrodziejów z różnych krajów, również z Polski, przeznaczane są na opłacanie czesnego dla najuboższych podopiecznych. Do tego mundurek i buty, bez których dziecko nie może chodzić do szkoły.
Misje to wielka niewiadoma. Ciągle uczyłam się czegoś nowego, bo nie dość, że obcy język, to i inna kultura, obyczaje, klimat. Odmienność tradycji czułam przede wszystkim w kościele. Liturgia w Zambii znacznie różniła się od znanej mi od urodzenia. W Afryce Msza święta trwa kilka godzin. W Zambii uczestniczyłam w bardzo długich mszach, szczególnie przy okazji Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, Bożego Ciała czy innych świąt.
W czasie długiej procesji na wejście dziewczynki tańczą. Lewa stopa, prawa, dłonie. Przy dźwięku tradycyjnych afrykańskich bębnów, jedna z kobiet na głowie wnosi Pismo Święte. W darach do ołtarza procesyjnie podchodzą wierni z koszami na głowach. Niosą w nich warzywa, owoce, chleb, papier toaletowy. Bywa i zgrzewka coca--coli, worek mąki kukurydzianej, żywa kura w klatce i becząca koza ze związanymi nogami niesiona na plecach. Wszystko to dary od parafian dla misjonarzy.
Święta Bożego Narodzenia odbywały się w zupełnie innej atmosferze. W Zambii nie ma opłatka, ani wieczerzy wigilijnej. Afrykański żłobek co roku przybierany jest drzewem bananowca. Pasterka rozpoczyna się o 19.00 i trwa ponad trzy godziny. Święty Mikołaj nie przynosi prezentów ani rózgi. Do tego piękna, słoneczna i upalna pogoda. Przeżyłam jednak te Święta bardzo głęboko, a to za sprawą udzielanego w Boże Narodzenie Chrztu świętego ponad pięćdziesięciu osobom. Dzieciom trzymanym na rękach, jak i osobom starszym. Niejedna łza radości zakręciła się w oku. Potem pięć par zawarło związek małżeński. Tego dnia również duża grupa wiernych przyjęła Pierwszą Komunię Świętą.
Widok, który utkwił mi najbardziej w pamięci, to kolejki ludzi. Stali i stali. Gęsiego. Dzieci i młodzież jeszcze przed wschodem słońca ustawiali się przy bramie, aby zaczerpnąć trochę wody ze studni głębinowej. Najtrudniej jest od września do listopada, kiedy w Zambii jest pora sucha. Studnie są puste, więc ludzie nie mają co pić. O myciu nie ma co marzyć. Dlatego dzieci, które przychodziły do oratorium w dużej części miały białą skórę, nie czarną. Z brudu. W obdartych ubrankach, z gołymi stopami, ale za to z szerokimi uśmiechami.
Wodę nabierały w co się dało. Wiadra, plastikowe butelki po napojach, pojemniki po oleju, wielkie metalowe miski. Widziałam kiedyś i wanienkę do kąpieli dziecka. Kto ile mógł unieść. Kobiety na głowach, mężczyźni na taczkach. „Dzieci często są obładowane, jak małe wielbłądy, niosą wielkie wiadra, ale jeszcze gdzieś pod pachą znajdzie się miejsce na małe pudełeczko po maśle; kilka kropel więcej” – napisała Alicja Kamasa, wolontariuszka, która w październiku 2011 r. wyjechała na roczną misję do Mansy i spełnia podobne obowiązki do moich.
Choć problemów i zmartwień dookoła mnóstwo, to z twarzy Zambijczyków nie znika uśmiech. I ja również na początku mojego pobytu w Afryce usłyszałam nieśmiertelne zdanie: „Europejczycy mają zegarki, a Afrykańczycy czas”. Życie w ciągłym biegu, stresie… to nie Afryka! Tam jest czas na przyjrzenie się, jakiego koloru oczy ma twój rozmówca. Tam się nauczyłam, że nie warto gonić w zabójczym tempie przez życie.
Przyjechałyśmy z wolontariuszką Gosią na misje do Afryki. Obie z wykształceniem medycznym, a 85 procent naszej pracy opierało się na organizowaniu zajęć dla dzieci. Rozwijałyśmy swoje talenty plastyczne, taneczne, gimnastyczne. Zapas cierpliwości przywieziony z Polski wyczerpał się dość szybko, więc na bieżąco trzeba było zadbać o jego doładowywanie. Kiedy ciśnienie podskoczyło lub zbyt dużo energii zmagazynowałyśmy w sobie, szłyśmy do naszego ogrodu. Natomiast siły duchowe czerpałyśmy z Eucharystii i modlitwy.