- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO - Od wychowania do świętości
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Dialog wychowawczy
- WYCHOWANIE. Jak się porozumieć
- OKIEM RODZIA. Pogadajmy
- ROZMOWA Z... Ratunek w słowach
- GDZIEŚ BLISKO. Połączone pokolenia
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Mistrz spotkania
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- DUCHOWOŚĆ. Moc słów
- DUCHOWOŚĆ. Piątkowy post
- POD ROZWAGĘ. Old Age
- MISJE. Nowi przyjaciele
- MISJE. 1% zostaw sercu
- RODZINA SALEZJAŃSKA. Błogosławiona s. Maria Romero Meneses FMA
- W ANEGDOCIE
- Z ŻYCIA BŁOGOSŁAWIONYCH ORATORIANÓW
- RODZINA SALEZJAŃSKA. Sportowa zima
- RODZINA SALEZJAŃSKA. Interaktywne radio
- PLACÓWKI SALEZJAŃSKIE. Berlin
- CHOWANIE. Aj, to boli!
- CHOWANIE. Taka nasza codzienność...
MISJE. Nowi przyjaciele
ks. Marek Rybiński SDB
strona: 16
Manouba – to miasteczko niedaleko Tunisu w Tunezji; miejsce, gdzie dzięki Opatrzności Bożej i życzliwości moich przełożonych dane jest mi żyć i pracować.
Wszystko zaczęło się od listu mojego przełożonego do współbraci. Wśród wielu informacji, które zostały w tym liście zamieszczone, była i ta, mówiąca o tym, że potrzeba kogoś do pracy w Tunezji. Wcześniej myślałem już o misjach, więc zdecydowałem się złożyć podanie o wyjazd, które zostało bardzo szybko i pozytywnie rozpatrzone. Miało to miejsce gdzieś pod koniec 2006 r. Potem był czas oczekiwania, korespondencji z moją przyszłą placówką, przełożonymi nowego miejsca pracy, próba nauki języka francuskiego, gdyż taki tutaj obowiązuje. W końcu po kilku miesiącach znalazłem się w Tunezji.
Moją tutejszą wspólnotę tworzą: dyrektor – Anglik, którego (mimo siedemdziesięciu lat) zawsze widać asystującego z dzieciakami; współbrat Mario – Maltańczyk, obecnie dyrektor szkoły położonej w Tunisie, którą zarządzamy wspólnie z innym zgromadzeniem zakonnym; a także współbrat Krzysztof – Polak, który otacza mnie od samego początku opieką i dokładnie wyjaśnia wszystkie niuanse tutejszego życia, jak również wspomaga owocnie mój kulawy jeszcze język.
Szkoła, którą tu prowadzimy, jest prywatna. 100% uczniów to muzułmanie. Jeśli się ktoś zapyta, dlaczego muzułmanie posyłają swoje dzieci do chrześcijańskich szkół, to powiem, że też próbowałem dać sobie odpowiedź na to pytanie. Może dlatego, że takie szkoły jak nasza dają dobre wykształcenie, a państwowe prowadzone są na niskim poziomie? Dodając do tego nieformalny zakaz ewangelizowania, można powiedzieć, że dla przeciętnego muzułmanina takie miejsce jak nasza szkoła staje się atrakcyjne. Koszt nauki także nie jest zbyt wysoki, w przeliczeniu na złotówki – 1800 zł rocznie (panie sprzątające szkołę zarabiają ok. 1000 zł miesięcznie).
Szkoła w całości utrzymuje się z pieniędzy wpłacanych przez rodziców, jedynie teren jest własnością państwa. W żaden inny sposób państwo nie wspiera szkoły, natomiast kontrole systemu nauczania są prawie codziennie.
Wiele rzeczy mnie tutaj zachwyca – oprócz śpiewu muezinów, również obraz, który widzę czasami na przerwach – młodzi chłopcy chodzą z wersetami Koranu, ucząc się go na pamięć, nawzajem sobie w tej nauce pomagając. Nie wiem, kto im kazał. U nas w szkole nie ma nauki religii. Pewnie to zadanie zostało im wyznaczone przez rodziców, albo nie wiem przez kogo... Ale to piękne obrazki, gdy tak powtarzają te czcigodne wersety.
Co robią zatem chrześcijanie w takim miejscu, oprócz uczenia arabskich dzieci? Albo innymi słowy, jak realizuję swoje powołanie wypływające z wiary w Jezusa Chrystusa, które w moim życiu wypełnia się w roli kapłana? Na dzień dzisiejszy mogę dać jedną odpowiedź: muszę modlić się za tych, do których jestem posłany w wąskim gronie mojej tutejszej wspólnoty zakonnej, na zewnątrz zaś dawać przykład życia inspirowany Ewangelią. Zarówno pierwsze zadanie – modlitwa, jak i dawanie świadectwa, to sprawy wymagające wbrew pozorom wysiłku i pewnego odzwyczajenia się od tego, co było w katolickiej Polsce i przyzwyczajenia się do zupełnie innego światopoglądu religijnego i stylu panującego w Tunezji. To pierwszy wymiar mojej pracy tutaj. Drugi – ten salezjański – streszcza słowo „asystencja”. Wszystkie przerwy są „moje”, także przywitanie dzieci na początku dnia oraz czekanie z nimi na ich rodziców (ostatni rodzice odbierają dzieci 2 godziny po zakończeniu zajęć). To zatem cztery godziny dziennie bycia z nimi.
Dzieciaki mówią po arabsku, na nic więc moja skromna znajomość francuskiego. Ich wielka żywotność sprawia, że trzeba nieraz przemawiać im do rozsądku – robię to, udając mima. Pozostały czas spędzam na uczeniu się języków – angielskiego, francuskiego, bo to oficjalny język w całym państwie i arabskiego. Piszę sobie na kartce, jak się wymawia poszczególne słowa, wkuwam je na blachę i ku uciesze dzieciaków staram się posługiwać wyuczonymi w pocie czoła frazami np. uspokajając niektórych. Daje to czasami zupełnie odwrotny efekt – dzieci zamiast czuć respekt, śmieją się do rozpuku, poprawiając moją wymowę. Jednocześnie uciekają przede mną, wykorzystując czas mojej chwilowej dezorientacji, kiedy próbuję skorygować językowe błędy. Okazują mi jednak tyle ciepła i wylewności (podobnie jak wszyscy tutaj), że aż tą czułością z ich strony bywam przytłoczony, niekiedy dosłownie – tulą się, całują mnie – i jest to dla nich normalne. Kiedy np. chodzę po boisku – łapią mnie za ręce, spacerują ze mną. Nie przeszkadza im, że gdy mówią do mnie, ja się tylko uśmiecham, nie rozumiejąc, o co im tak naprawdę chodzi i o czym z takim entuzjazmem pragną mi powiedzieć. Są po prostu kochane – tak jak tutejsza wspólnota przyjmują mnie po królewsku.
Muzułmanie – to moi nowi przyjaciele.