- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO - Kobiece oblicze Kościoła
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE - Drzemiąca potrzeba dawania
- WYCHOWANIE - Radość dzielenia się
- UWAGI PSYCHOLOGA
- GDZIEŚ BLISKO - Młodzi światu
- ROZMOWA Z... - Potrzebni i tu, i tam
- MISJE - Małe radości
- ROZMOWA Z... - Potrzebni i tu, i tam 2
- RODZINA SALEZJAŃSKA - Geografia serca
- PLACÓWKI SALEZJAŃSKIE - Kraków, Różana 5
- MISJE - Już ponad wiek - polskie misje salezjańskie
- MISJE - Szkoła na misjach
- W ORATORIUM - Rola animatora w życiu społecznym i w Kościele
- DUCHOWOŚĆ - Misja szukania
- DUCHOWOŚĆ - To dla mnie łaska
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- LISTY
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO - Sen o misjach
- SZKOŁY SALEZJAŃSKIE
RODZINA SALEZJAŃSKA - Geografia serca
Katarzyna Dumańska
strona: 10
Misje – słowo to pociąga za sobą ciąg skojarzeń. Kapłan pracujący gdzieś w Afryce, mały kościółek w środku amazońskiej dżungli, może nawet Jeremy Irons na dziobie łodzi przybijającej do brzegów Ameryki Południowej z muzyką Ennio Morricone w tle.
Z misjami nie kojarzą nam się raczej mury klasztoru gdzieś na północy Francji. A to właśnie św. Teresa, która nigdy nie opuściła klauzury w Lisieux, stała się patronką misji i wzorem misyjnego zaangażowania. Bo misje to nie tylko kwestia położenia geograficznego, ale raczej geografii serca. I tak jak trudno mówić globalnie o misjach, nie pamiętając o Małej Teresce, tak trudno, mówiąc o misjach polskich salezjanów, nie wspomnieć o ks. Bronisławie Kancie – założycielu i długoletnim dyrektorze Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego.
Ks. Bronisław urodził się 1930 r. w... Mołdawii, należącej wówczas do Rumunii. Jako bliźniak silniejszej siostry raczej nie rokował nadziei na życiową karierę. Jednak wbrew logice i proroctwom sąsiadek chłopiec przeżył. Gdy miał 5 lat, zmarła mu mama od dawna chora na gruźlicę kości. Dla małego Bronka była to największa życiowa tragedia, czego nie omieszkał manifestować głośnym płaczem. Dlatego dzień pogrzebu mamy spędził w dość niekonwencjonalny sposób. – Nikt nie wiedział, czego można się po mnie spodziewać, więc pozostawiono mnie w domu. Żebym nie zrobił jakiegoś głupstwa, siostra posadziła mnie na jabłonce i powiedziała: „Siedź tu, aż przyjdę cię zdjąć. Nie krzycz i nie płacz, bo spadniesz”. Siedziałem więc spokojnie, by nie spaść.
Po śmierci matki opiekę nad chłopcem przejęło wujostwo z Polski. W Łucku zastał go wybuch II wojny światowej i spotkanie z okupantem. Ledwo zdążył przyzwyczaić się do sowieckich zwyczajów edukacyjnych, dzięki którym nieomal zamarzł na śmierć, stojąc bladym świtem przed zamkniętymi drzwiami szkoły, wkroczyli Niemcy, wprowadzając nowy porządek, a i ukraińscy sąsiedzi nie ułatwiali i tak już ciężkiego życia. Po zakończeniu wojny wydawało się, że wszystko już zacznie normalnieć. Jednak choroba ciotki spowodowała, że 15-letni Bronek trafił do salezjańskiego sierocińca w Czerwińsku. Problemy z przyporządkowaniem go do odpowiedniej klasy skończyły się dołączeniem chłopca do grupy aspirantów, wybierających się do salezjańskiego nowicjatu, z którymi dotarł z kolei do Jaciążka.
Salezjaninem nie jestem i nie będę! – buntował się w tym czasie nastoletni Bronek, na co dyrektor Jaciążka spokojnie odpowiadał: – Będziesz, mój drogi. Będziesz. Tu się samemu nie przychodzi. Przyprowadziła cię do salezjanów Matka Boska i ona cię już nie puści. I miał rację. Po wielu bolesnych starciach z samym sobą, z władzą bolszewicką i przełożonymi, doszedł do święceń. – Leżeliśmy krzyżem w prezbiterium, a seminarzyści z młodszych roczników śpiewali Litanię do Wszystkich Świętych. W tym czasie całe moje życie stanęło mi przed oczami. W pierwszej chwili odczułem głęboki żal nad sobą samym. Dlaczego los był dla mnie tak niesprawiedliwy? Dlaczego jestem tu w kościele sam, nawet wujenki nie ma, która tak bardzo pragnęła być na moich święceniach. (...) Poczułem się jak chwast przy drodze. Trwało to jednak bardzo krótko, bo wnet uświadomiłem sobie, że wszystko co mnie spotkało w życiu, było potrzebne i przygotowywało mnie do momentu święceń. (...) Będę kapłanem na wieki, kapłanem i salezjaninem, duchowym synem św. Jana Bosko.
Po święceniach jeszcze nie raz przyszło ks. Bronisławowi walczyć o bycie dobrym kapłanem w komunistycznej rzeczywistości powojennej Polski, o swoją parafię w Baniach, o swoje miejsce w Kościele. I walczył o misje i misjonarzy, by było w kraju miejsce, do którego zawsze mogą się zwrócić, czy to będąc gdzieś daleko, czy przyjeżdżając na zasłużony urlop. Sterty pism, podań, listów rozsyłanych po całej Polsce, godziny żmudnej papierkowej roboty, setki spotkań i rozmów, grosz zbierany do grosza, zarwane noce nad kartką papieru, by opisać bieżące wydarzenia i uwiecznić historię polskich salezjanów na misjach. Lata ciężkiej pracy i walki, by polskie misje żyły i rozwijały się. Dziś Salezjański Ośrodek Misyjny ma ponad 20 lat, z tego od 14 mieści się w nowo wybudowanym domu. A wszystko zaczęło się od jednego człowieka.
Ks. Bronisław Kant zakończył już swoją pracę w Ośrodku i od roku mieszka w Warszawie, w domu inspektorialnym. A dobry humor go nie opuszcza: – Człowiek żyje sobie jako emeryt i chwali Boga za to, że mnie jeszcze na tym świecie trzyma, mimo że urodziłem się jako cherlak i nie miałem prawa nawet jednego miesiąca przeżyć. A więc 75 lat ponad plan, to znaczy 900 miesięcy, czyli że przekroczyłem już 900 procent planu.
A to przecież jeszcze nie koniec...