- Stabat Mater Matka zawsze jest obecna
- Od redakcji
- Jak sobie radzić z cyberprzemocą?
- Kenia: Wykończyliśmy szkołę i co teraz?
- Ghana
- System wychowawczy to jak mecz piłkarski
- Jeśli nie macie pomysłu, jak spędzić z rodziną udane wakacje, rozważcie wyprawę na wspólną pielgrzymkę!
- 100 lat salezjanów na Łosiówce
- Alfabet świętego Jana Bosko
- Jak wychowywać wnuki
- Ewangelia w drodze
- Jak uczyć dziecko cierpliwości
- Błogosławiona codzienność
- Potrzeba środowiska
- Was czeka droga
- Bóg stał się dzieckiem
- Magiczna moc narzekania
Magiczna moc narzekania
Tomasz P. Terlikowski
strona: 29
Zadziwia mnie, szczególnie u ludzi wierzących, magiczna wręcz wiara w narzekanie i krytykowanie, które ma rzekomo coś zmieniać.
Kilkanaście dni temu na swoim facebookowym profilu zamieściłem króciutki wpis na temat ascezy języka. Zainspirował mnie do niego, a jakże, sługa Boży Wenanty Katarzyniec, który przekonywał, że droga do nieba pokonywana jest małymi krokami i drobnymi wyrzeczeniami, a jednym z nich jest asceza języka. Sam ten sługa Boży nigdy o nikim nie powiedział nic złego, nie skrytykował nikogo. A ja pomyślałem, że dokładnie tak samo trzeba postępować wobec swoich małżonków. Podstawową drogą ascezy małżeńskiej powinna więc być… asceza języka. Co ona oznacza? Odpowiedź jest prosta: nigdy, absolutnie nigdy nie należy mówić źle o swoim małżonku. Ani do niego, ani do innych. Błogosławmy się wzajemnie, a Bóg będzie błogosławił nam. I od razu posypały się gromy. Litościwie pominę gromy lewicowców, którzy przekonywali, że w wypowiedzi tej kryć się ma usprawiedliwienie i krycie przemocy w małżeństwie (bo jak wiadomo ogromna większość krytykujących i narzekających na siebie małżonków ma problem z przemocą), bo jest tak przewidywalna, że aż zęby bolą. Istotniejsze są narzekania katolików, którzy przekonywali mnie, że przecież narzekać trzeba, bo… „napomnienie braterskie”, bo konieczność jasnego wyrażenia swoich zastrzeżeń, bo… konstruktywna krytyka itd., itp. Usłyszałem też po raz pięćsetny, że nic nie rozumiem, bo mam fantastyczne małżeństwo (mam) i nie rozumiem ludzi, którzy mają inne. A mnie, i napiszę to po raz nie wiem który, wciąż zadziwia – szczególnie u ludzi wierzących, magiczna wręcz wiara w narzekanie i krytykowanie, które ma rzekomo coś zmieniać. Wiara w to, że jak się spotkam z kolegami na piwie i ponarzekam na żonę, to ona się zmieni, albo przekonanie, że jak będę się jej czepiał (jego w przypadku kobiet) to ona natychmiast się poprawi, jest tak absurdalna, że aż się wierzyć nie chce. A jednak ludzie są przekonani, że tak właśnie jest. I tysiące dowodów, że jest inaczej w ogóle ich nie przekonuje. Wystarczy zaś przyjrzeć się rzeczywistości, choćby swojemu małżeństwu, żeby dostrzec, że jeśli narzekanie cokolwiek zmienia, to jedynie na gorsze. Od mojego narzekania, zrzędzenia, od tego, że pożalę się koleżankom czy kolegom na małżonka, ani on nie stanie się lepszy ani mnie nie będzie lepiej. Jedyną osobą, którą mogę ulepszyć w związku, i to też nie przez narzekanie, a przez decyzję, pracę, zawierzenie Jezusowi, jestem ja sam. Nie zawsze jest to proste, nie zawsze idzie prosto, ale to jedyna możliwość. A pierwszą rzeczą, którą trzeba zmienić jest… moje spojrzenie na drugiego. Asceza słowa, unikanie oceniania, osądzania, krytykowania i narzekania to pierwszy krok na drodze do tego, żeby zmienić swój sposób patrzenia na małżonka i patrzeć na niego/ nią oczyma Chrystusa, to znaczy zawsze z miłością. Droga do tego prowadzi małymi krokami. Pierwszym ćwiczeniem może być, tuż po przebudzeniu albo na dobranoc, podziękowanie Bogu za wszystkie dobre rzeczy, jakie dziś otrzymałem od żony/męża, za piękno, jakim mnie obdarował(a), za to wreszcie, że jest. Pomyślmy wieczorem, jak wspaniałą żonę dał mi Bóg i znajdźmy te pięć cech, za które trzeba dziękować. To będzie realnie zmieniać nasze życie, a co za tym idzie, także nasze spojrzenie. I w efekcie zmieniać się będzie nasze małżeństwo. A wszystkim, którzy sugerują, że to, co piszę wynika z tego, że mam generalnie świetne małżeństwo, mam do powiedzenia tylko jedno. Moja żona rzeczywiście jest niemal ideałem, ale to nie oznacza, że ja nim jestem. Pomyślcie, ile ta biedaczka musiała znieść: bałaganiarza, domowego anarchistę, wiecznie pochłoniętego gadaniem, choleryka, fundamentalistę, zabetonowanego katola, a jednak nie narzeka. I jeszcze się promiennie uśmiecha. I to mnie zmienia, a nie narzekanie.