- Marzy mi się Rodzina Salezjańska, którą tworzą szczęśliwi mężczyźni i kobiety
- Od redakcji
- Rodzice a wychowanie seksualne nastolatków
- Salezjanie w Syrii
- Zambia Miłość z prędkością światła
- Uganda Pomoc na wagę zdrowia!
- Wiara daje siłę. Także na boisku.
- O nienawiści. Rozmowy z Markiem.
- Zbigniew Leopold Kuciewicz (1926-2015)
- Myśli i emocje
- Cesarskie przesłanie
- Jak wychowywać dziewczęta. Poznać córkę, czyli o słuchaniu dziewcząt
- Jakie prawo jest normą nadrzędną?
- Nie obawiajmy się prawdy
- Temat: Klerycy uczą sie uczyć
- Stać ich na miłość
- Urwać łeb Hydrze
- Wegetarianizm – dieta czy światopogląd
- Męczennicy Ugandy naszym wzorem
Temat: Klerycy uczą sie uczyć
ks. Tomasz Łach
strona: 25
Powodzenie procesu dydaktycznego nie zależy wyłącznie od tego, jakich mamy uczniów, ale jak sami jesteśmy przygotowani. Pamiętam swoją pierwszą lekcję, którą prowadziłem w szkole ponad dwadzieścia lat temu, będąc na drugim roku teologii w naszym krakowskim seminarium. To był ten czas, kiedy katecheza wracała do szkół. Odbyłem dwuletnią praktykę pedagogiczną, zwaną u nas asystencją, na którą każdy salezjanin udaje się zaraz po dwuletnich studiach filozoficznych. Pracowałem w dwóch parafiach: w Przemyślu i Kielcach. Miałem tam okazję zastępować księży na katechezie, której uczyliśmy jeszcze w salkach przykościelnych. Różnie te lekcje wyglądały. Czasem było lepiej, czasem trudniej. Jednak nabyłem nieco pewności siebie i przekonałem się, na czym polega prowadzenie regularnych zajęć w większej grupie. Kiedy więc przyszło mi w ramach seminaryjnych ćwiczeń katechetycznych przeprowadzić jedną lekcję, byłem przekonany, że bez problemu sobie poradzę. Niestety, nie było tak różowo. Popełniłem mnóstwo błędów i kiedy z perspektywy czasu patrzę na tamten „występ”, muszę przyznać, że nie należał on do udanych. Szkolna klasa to nie salka katechetyczna, a szkoła to nie kościół parafialny. W innych warunkach obowiązują też inne reguły działania. Teraz to wiem, ale wtedy… Wspominam o tym, ponieważ niedawno miałem okazję obserwować kleryków salezjańskich, którzy odbywali w naszej szkole podobne praktyki katechetyczne. Kiedy prowadzili lekcje, siedziałem w ostatniej ławce i przyglądałem się ich poczynaniom. Muszę przyznać, że radzili sobie całkiem nieźle. Po skończonych zajęciach siadaliśmy razem w świetlicy i wymienialiśmy różne uwagi i spostrzeżenia. Byli i tacy, którzy prowadzili lekcję pierwszy raz w życiu. Później przyznawali, że towarzyszyła im duża trema, choć tego nie zauważyłem. Trzeba uczciwie przyznać, że mamy w szkole młodzież bardzo dobrą i życzliwie nastawioną do Kościoła. Nie bez znaczenia jest fakt, że to my – salezjanie – jesteśmy tutaj gospodarzami. Klerycy mieli więc pewnie nieco łatwiejsze zadanie niż wtedy, gdyby przyszło im uczyć w szkole samorządowej. Wiadomo jednak, że powodzenie procesu dydaktycznego nie zależy przecież wyłącznie od tego, jakich mamy uczniów, ale jak my sami jesteśmy przygotowani i jak sobie poradzimy z tym, czego chcemy nauczyć. Praktykanci przeprowadzili kilkadziesiąt lekcji. Uczestniczyli w hospitacjach. Mieli okazję jeden temat realizować w kilku klasach na tym samym poziomie. Było to okazją do przeanalizowania potknięć oraz do udoskonalenia niektórych elementów katechezy. Myślę, że był to czas bardzo owocny i twórczo przez nich wykorzystany. Pracowali z zaangażowaniem i gorliwością, którą nam starszym pewnie trudniej już z siebie wykrzesać. Zauważyłem też, że o wiele łatwiej jest im znaleźć wspólny język z młodzieżą niż mnie, księdzu z dwudziestoletnim stażem. Między nami jest około dwudziestu pięciu lat różnicy. Niby niewiele, ale to przecież całe pokolenie. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedy przyjmą święcenia kapłańskie będą dobrze katechizować, a z moich obserwacji wynika, że nadzieja ta wydaje się całkiem uzasadniona. ▪