facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2011 - styczeń
WYCHOWANIE - Z DRUGIEJ STRONY. Karna chusteczka

Katarzyna Dumańska

strona: 8



Byłam raczej normalnym dzieckiem. Z nieco może niestandardowymi pomysłami od czasu do czasu – no, ale przecież to też jakiś element dziecięcej normalności. Czasem się upiekło, bo przecież rodzice nie mają oczu dookoła głowy. Ale gdy już wpadliśmy, konsekwencje bywały tragiczne… Bo przecież skonfiskowana piłka (z groźbą pocięcia jej na plasterki kuchennym nożem) to dla dwójki młodych piłkarzy z ambicjami Champions League prawdziwy dramat!

Bywało różnie. Zasłużoną karę raźniej znosiło się w towarzystwie równie skwaszonej miny starszego brata – zwykle naczelnego prowodyra naszych harców. Gorzej, gdy obrywało mi się rykoszetem, a główny winowajca uchodził cało spod gradu karzącego wzroku – i nie tylko – naszej mamy. Wtedy było naprawdę źle. Poczucie niesprawiedliwości i niezrozumienia wylewało się potokiem łez na poduszkę, dopóki nie zostało zatamowane przez domową bułeczkę z białym serem przynoszoną w geście pojednania przez litującą się mamę. Sporo było u nas tych bułeczek, ale zawsze skutecznie kończyły karny okres milczenia, którym skutkowały nasze wybryki wykraczające poza standardowy zestaw dziecięcych psot.

Najbardziej jednak pamiętam jeden dzień, po którym nie było ani milczenia, ani bułeczek, ani żadnej specjalnej kary. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, z jednym kościołem, parkiem i rynkiem z przystankiem PKS. To były wakacje, chyba po 5 klasie podstawówki, sobota przed południem. Tata pojechał odwiedzić babcię, brat poszedł na trening piłkarski, mama kręciła się po domu, a ja z moją wakacyjną bandą bawiliśmy się w podchody. Standard, dwie drużyny, karteczki z wiadomościami, ukryte znaki. Byliśmy już bardzo blisko, ale czas gonił. Czuliśmy za sobą kroki naszych rywali. Park, kolejna kartka, strzałka z gałęzi wskazywała stary dąb po drugiej stronie ulicy, pod którym spotykały się wszystkie pokolenia miasteczkowych nastolatków. Szybkie zerknięcie z ukrycia i start! Za żywopłotem, głowa nisko, żeby nas nie zobaczyli! Jeszcze tylko bieg przez ulicę i będzie można ukryć się za drzewem…

Potem był już tylko pisk hamulców i trzask metalu o asfalt. To był tylko rower, a właściwie sporych rozmiarów kolarzówka z cienkimi oponami, których bieżnik odcisnął wzorek na moich plecach. Przerażony bardziej niż ja rowerzysta chciał wzywać karetkę i pewno, gdyby to wydarzyło się teraz, nie obyłoby się bez afery. Na moje szczęście do najbliższej budki telefonicznej był spory kawałek drogi, a moja bystra koleżanka przekonała pana, że szybciej będzie, jak opatrzy mnie jej mama. Skończyło się na strachu, szramie na plecach i poobijanym łokciu.

Człapiąc do domu, już widziałam reakcję mamy. 13-latka wbiega na ulicę prosto pod koła pędzącego roweru. I raczej nie było to przejście dla pieszych. Zupełne ukrycie zdarzenia nie wchodziło w grę – wyglądałam jak chodzące nieszczęście. Ale wersja z upadkiem z drzewa pozwalała uniknąć gromów za przebieganie przez ulicę w niedozwolonym miejscu i liczyć nawet na odrobinę litości dla poszkodowanego drzewołaza. Wszystko szło dobrze. Mama podmuchała, posmarowała, pocałowała i po chwili odpoczynku wysłała na działkę po marchewkę do zupy. Tymczasem do drzwi zapukała moja koleżanka. Chciała sprawdzić, jak się czuję po zderzeniu z rowerem… Gdy wróciłam, Anki już nie było, a mama stała w kuchni ze łzami w oczach i chusteczką w dłoni.

Nie było szlabanu, klapsa, odbierania kieszonkowego, ani żadnej innej kary, a i tak nigdy więcej już jej nie okłamałam.