- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO. Powołanie
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Kto tu jest nienormalny?
- WYCHOWANIE - UWAGI PSYCHOLOGA. Media szanse i zagrożenia
- WYCHOWANIE - RODZICIELSKA TROSKA. Zamiast telewizji
- ROZMOWA Z ... Manipulacje będą trudniejsze
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Przy okazji jubileuszu
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- GDZIEŚ BLISKO. Dziesięć lat w służbie charyzmatowi
- POKÓJ PEDAGOGA. Zakazany makijaż
- TAKA NASZA CODZIENNOŚĆ
- POD ROZWAGĘ. Kult a kultura
- ZDROWA MEDYCYNA - BIOETYKA. Zło etyczne antykoncepcji
- DUCHOWOŚĆ. Historia podniesionego
- MISJE. Mój dom w Andach
- MISJE. Oczy na Ghanę
- WEŹ KSIĘGĘ PISMA ŚWIĘTEGO. Bezbłędność PISMA ŚWIĘTEGO
- PRAWYM OKIEM. Wybory fundamentalne
MISJE. Mój dom w Andach
Dominika Oliwa SWM Młodzi Światu
strona: 22
Przez osiem miesięcy miałam okazję pracować w Domu Dziecka w Boliwii, w miejscowości o nazwie Tupiza, zagubionej pośrodku wysokich Andów. Dom Dziecka, który stał się (i w pewnym sensie nadal jest) moim domem, to placówka prowadzona przez polskie siostry zakonne, które od ponad 20 lat pracują w Boliwii.
Obecnie w Domu Dziecka pracują cztery boliwijskie siostry i trzy miejscowe kobiety, które przychodzą pomagać w kuchni i pralni. Praca jest trudna, ponieważ muszą opiekować się niemal 60 wspaniałymi, ale wymagającymi bardzo dużej uwagi, dziećmi w wieku od 4 do 18 lat. Niestety nie tylko wsparcie finansowe ze strony państwa jest znikome, ale również w kwestiach administracyjnych jego polityka nie jest przychylna takiej działalności zgromadzeń zakonnych.
Dzieci, z którymi pracowałam, zostały bardzo doświadczone przez los. Trafiły do nas z rozmaitych przyczyn. Sierot było zaledwie kilka, większość dzieci miała rodziców. Zdarzało się nawet, że to oni sami przyprowadzali je, aby zapewnić im lepsze warunki życia, edukację lub żeby móc pójść do pracy. Niektórzy regularnie odwiedzali swoje pociechy, ale byli i tacy, którzy całkiem o nich zapominali. Duża część dzieci pochodziła z odległych wiosek, co bardzo utrudniało ich kontakt z rodzicami. Zdarzało się też, że sąsiedzi lub policja zabierali maluchy z domu, gdzie były źle traktowane lub znajdowali je porzucone na ulicy. Kolejny, najbliższy Dom Dziecka, znajdował się dopiero w położonym 8 godzin drogi od Tupizy mieście Potosí, więc schronienia udzielaliśmy również maluchom z bardzo odległych terenów.
Dzieci, tak jak i wszyscy Indianie w górach, były z natury dość zamknięte. Potrzeba było czasu, żeby pozwoliły się poznać, nawiązać bliższy kontakt. Jednak dzięki temu relacje były znacznie głębsze i trwalsze. Niezwykle cenna była możliwość przebywania z nimi 24 godziny na dobę. Myślę, że właśnie te codzienne drobne sprawy najbardziej nas zbliżyły. Oprócz konkretnych zajęć edukacyjnych, które prowadziłam, służących nie tylko przekazaniu wiedzy, ale i rozwinięciu kreatywności, niezwykle ważna była po prostu moja obecność. Pośmiać się, przytulić, opowiedzieć, co zdarzyło się w szkole, wypłakać w czyjeś ramię – tego właśnie najbardziej potrzebowały.
Poza tym życie toczyło się, jak w każdym zwyczajnym domu. Proste, a jednak niezmiernie ważne drobiazgi, codzienne powtarzanie: „jeśli on cię uderzy, to nie należy mu oddawać”, „jeśli zabierze ci zabawkę lub powie coś niemiłego, to nie trzeba go od razu bić – można porozmawiać”, „lepiej będzie, jeśli narysujesz to tak, jak umiesz, a nie przerysujesz z książki”. Musiałam starać się być mamą, starszą siostrą, przyjaciółką, nauczycielką, wychowawczynią, czasem pielęgniarką w jednym. Trudne? Owszem, czasem bardzo, ale słyszeć każdego poranka okrzyki radosnych powitań, niekończące się nawołanie mnie, widzieć roześmiane twarzyczki ciekawskich maluchów zaglądające przez okno do kuchni to są rzeczy, których nie zamieniłabym na nic innego w świecie. Dzieci miały w sobie tak wiele energii i radości życia, że nie sposób było nie zarazić się nią.
Osiem miesięcy to oczywiście bardzo krótko. Poczułam to, będąc tam, a jeszcze mocniej czuję to teraz, po powrocie. Jednak w rozmowach z siostrami, miejscowymi ludźmi, a przede wszystkim dzieciakami cały czas utwierdzam się w przekonaniu, że z ich perspektywy mój czas spędzony w Tupizie dużo im dał. Wiadomo jednak, że aby taka praca miała sens, musi być kontynuowana, więc tym bardziej cieszy mnie, że znalazły się osoby, które będą prowadzić to dzieło w przyszłości. Dla mnie osobiście ten wyjazd był początkiem pewnej drogi, jej dalszy bieg powierzam Panu.