facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2011 - luty
MISJE. Rok w Zimbabwe

Bernadetta Jamróz

strona: 18



Zimbabwe, kraj kontrastów. Miliardowe nominały banknotów, za które nic nie da się kupić. Niegdyś słynęło z polowań na wielką piątkę: bawół, nosorożec, lew, tygrys i słoń. W 2008 roku mieszkańcy polowali na inną wielką piątkę: chleb, cukier, mąka, olej i paliwo. Ludzie umierający z głodu, z drugiej strony bal dla VIP-ów.

Nigdy nie marzyłam o tym, żeby wyjechać na misje. Co socjolog mógłby robić na misji? Dzięki przyjaciółce Anecie dowiedziałam się, że może i to dużo. Pojechałam do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego na pierwsze spotkanie przygotowujące do wyjazdów misyjnych. Postanowiłam wyjechać. Wybrałam Zimbabwe, ponieważ jest w czołówce najbiedniejszych państw. Pomyślałam, że pracy nie zabraknie i nie pomyliłam się.

W 2008 roku kryzys ekonomiczny w Zimbabwe osiągnął apogeum, ludzie umierali z głodu, w kraju nie było jedzenia, a dziewczynki prostytuowały się nawet za długopis. Ekonomia kraju została zrujnowana. W 2008 roku inflacja już nie galopowała, ale mknęła z prędkością światła. Na początku naszego pobytu sytuacja przypominała lata 80. w Polsce. W sklepach pustki. Pomoc jednak nie polega na tym, żeby dać im pieniądze, ale by stworzyć możliwości rozwoju. 16 sierpnia 2009 roku mój samolot wylądował na afrykańskiej ziemi. Przed wyjazdem założyliśmy sobie ze znajomymi, z którymi jechałam, że jak wysiądziemy z samolotu, to bez względu na to, co tam zobaczymy, powiemy: „Ale tu pięknie”. I tak też się stało. Ale naprawdę było pięknie! Pracowałam 12 miesięcy na placówce salezjańskiej w Hwange, małym miasteczku położonym 100 km od ogromnego wodospadu Wiktorii. To był najlepszy rok w moim życiu.

Moimi obowiązkami na misji była praca w szkole, w bibliotece, sekretariacie, po południu zabawy w oratorium, a w środy zajęcia informatyczne. Poza tym we wspólnocie żyje się, jak w rodzinie, więc miałam trochę obowiązków domowych. Zajmowałam się czasem gotowaniem, zmywaniem i sprzątaniem. Najważniejszym zadaniem wolontariusza jest dawanie świadectwa własnym życiem. Czasami ludzie potrzebują kogoś, kto pokaże swoim przykładem, że da się żyć inaczej. Jest to najtrudniejsze zadanie. Ale i najpiękniejsze. Widać to szczególnie przy pożegnaniach, wtedy można usłyszeć to, co naprawdę było ważne. Czasem było ciężko, bo ja się namęczyłam, a nikt tego nie zauważył i nic nie powiedział. Potem uświadamiałam sobie, że przecież nie pracuję po to, żeby ktoś mi dziękował. Innym razem – zaskoczenie; wydawało mi się że nikt nie zauważy czegoś, co zrobiłam, a jednak ktoś zauważył i podziękował.
Najbardziej zadziwiło mnie na misjach przeżywanie Eucharystii. Wygląda to całkiem inaczej niż u nas. Tam idzie się chętnie na Eucharystię, mimo że trwa 2,5 godziny. Ludzie się nie spieszą, chodzą w procesji, śpiewają. Każdy parafianin przynależy do jakiejś grupy. Istnieją grupy dzieci, żon, mężów, charyzmatyków, śpiewających. Bardzo interesująca jest procesja z Pismem Świętym. W życiu czegoś takiego nie widziałam, byłam zszokowana. Ludzie świeccy wchodzą do kościoła tańcząc i śpiewając. W procesji Biblię unoszą do góry, grają na bębnach, na gitarach. Na koniec, kiedy Biblia dochodzi do księdza, który czeka przy ołtarzu, osoba niosąca pada na kolana i tak idzie te ostatnie kilka kroków. Potem ksiądz podnosi Biblię i wszyscy wznoszą okrzyki radości na cześć Słowa Bożego. Tak wygląda procesja z Pismem Świętym. W trakcie mszy jest zbierana taca. Wtedy, tak jak w Polsce, wierni ofiarowują pieniądze. Później jest procesja z darami, w której wierni niosą to, co mają. Każdy daje to, co chce i co ma. Jak nie ma co zanieść, to niesie np. mydło albo papier toaletowy i nikt się nie dziwi.

Ludzie w Afryce kierują się sercem. Często już od początku wiedzą czy dany człowiek jest dobry i można mu zaufać czy nie. Są też z natury wierzący, mają duszę poszukującą. Dziesięć procent społeczeństwa Zimbabwe to katolicy. Na wioskach często spotykałam ludzi wierzących w pierwotną religię – szamanizm. Niepokoiło mnie, że jest tam wiele nowych grup religijnych podobnych do sekt.

W Afryce pojęcie czasu ma inne znaczenie niż w Europie. Wynika to z tego, że okazywanie człowiekowi szacunku wiąże się z autentycznym zainteresowaniem danym człowiekiem. Kiedy mija się znajomego, to nie można przejść obok niego z okrzykiem: „cześć!” i biec dalej do swoich zajęć, nawet kiedy się spieszy. Jeśli darzy się kogoś szacunkiem, to trzeba go zapytać, jak mu się wiedzie, jak żona, jak dzieci, krowy, sąsiedzi itd. To nie jest tak, że czas jest nieważny. Czas, który poświęca się danemu człowiekowi jest bardzo istotny.

W Afryce jest dużo niebezpieczeństw. Jadowite węże, skorpiony, krokodyle, drapieżne pawiany to chleb powszedni. Malaria, AIDS to najczęstsze choroby. Mimo tych trudności, nam wolontariuszom nic się nie stało. Ksiądz Bosko powiedział, że żaden salezjanin na misji nie zostanie ugryziony przez węża. I nas też ustrzegł. Najtrudniejsze jednak na misji są relacje międzyludzkie. Tym co daje siłę do przetrwania jest kontakt z Bogiem. Częste Eucharystie, modlitwa, adoracja to jest broń chrześcijanina na misji niezbędna. Codziennie odmawialiśmy „różaniec spacerowy” na terenie misji. Wychodziliśmy kiedy jeszcze było widno, a kończyliśmy już o zmroku. Koniec dnia, zapachy ziemi, wspólnotowa modlitwa z Maryją i gwiazdy dużo większe niż w Polsce – niesamowite doświadczenie, za którym często tęsknię.

Rok wolontariatu minął niespodziewanie. Kiedy uświadomiłam sobie, że niedługo muszę wrócić do Polski, zbuntowałam się. Dlaczego tak szybko to minęło? Wyjazd na misje zmienia człowieka. Pozwala zdystansować się do problemów, które zastaje się po przyjeździe. Weryfikuje hierarchię wartości. Pozwala inaczej spojrzeć na drugiego człowieka. Wprowadza większą prostotę do życia.