- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO. Pozorna przegrana
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Walka o kulturę
- WYCHOWANIE - UWAGI PSYCHOLOGA. Moda na obce obyczaje
- WYCHOWANIE - RODZICIELSKA TROSKA. Nie możemy nie reagować
- Halloween w polskim zaścianku
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Ćwiczenie dobrej śmierci
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- GDZIEŚ BLISKO. O nowych inspektorach słów kilka
- POD ROZWAGĘ. Czarne pozostanie czarnym
- POKÓJ PEDAGOGA. Nie chce mi się uczyć
- TAKA NASZA CODZIENNOŚĆ
- ZDROWA MEDYCYNA - BIOETYKA. Skazani na dom starców?
- DUCHOWOŚĆ. Na koniec
- MISJE. Z Malawi
- MISJE. Idź!
- WEŹ KSIĘGĘ PISMA ŚWIĘTEGO. Kanon ksiąg świętych
- PRAWYM OKIEM. Naród bez państwa
PRAWYM OKIEM. Naród bez państwa
Tomasz P. Terlikowski
strona: 22
My Polacy przez dziesięciolecia żyliśmy bez państwa. I dlatego powinniśmy wiedzieć, jak jest ono ważne i istotne dla kultury i rozwoju społecznego. Wiele jednak wskazuje, że już o tym zapomnieliśmy. Silne państwo przestało się dla nas liczyć, co widać choćby po losach dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Ostatnio wpadł mi w ręce tekst Jacka Świata, męża Aleksandry Natalli-Świat. Czytając go, miałem łzy w oczach. Gorycz, żal, ale także głęboka świadomość tego, co się stało w pół roku po katastrofie w Smoleńsku, jakie biły od tego tekstu, nikogo nie mogły pozostawić obojętnym. „Elementarny zdrowy rozsądek podpowiada, że po tak niebywałej katastrofie całe państwo powinno stanąć na głowie i zmobilizować wszystkie siły, by wyjaśnić jej przyczyny. Tymczasem mam najgłębsze przekonanie, że nasze państwo nie potrafi – a może nie chce – wystarczająco energicznie szukać prawdy” – pisał Świat. I dodawał z gorzką ironią: „Pół roku czekaliśmy na zabezpieczenie wraku samolotu. Doczekaliśmy się. Okazało się, że wystarczyły trzy dni. Ale nie dlatego, że jest to ważny dowód rzeczowy. Nie dlatego, że nasz rząd wykazał się uporem. Ale dlatego, że w Smoleńsku miały się spotkać panie prezydentowe. Czego więc trzeba, czasu czy chęci? I znów przeżywam gorycz i wstyd, bo to moje państwo pozwala się traktować jak pętak”.
A potem było tylko mocniej. „10 października we Wrocławiu po mszy uformowaliśmy kilkusetosobowy pochód. Spokojny i milczący. Przeszliśmy pod tablicę upamiętniającą Władysława Stasiaka. Potem przez rynek pod tablicę upamiętniającą moją żonę. Szliśmy przez rynek, jak zwykle tętniący życiem. I tam właśnie trafiliśmy na ludzi, którzy się z nas śmiali, szydzili, a nawet próbowali sprowokować fizyczną agresję. Nie było takich wielu, ale jednak byli. Dzień później media pełne były opisów wzruszenia i przeżyć uczestników pielgrzymki do Smoleńska. Tak, dla nich był to dzień wielkich i wzniosłych przeżyć. Dla mnie ten dzień skończył się gorzko. Ci młodzi ludzie z rynku nie wymyślili tego sami. Ich nauczono, że niektórych Polaków można bezkarnie wyzywać, a nawet trzeba to robić. Nauczono, że można drwić z cudzej żałoby, wykpiwać zmarłych. Nauczono ich, że to modne i że trendy” – podkreślał.
Kto ich tego nauczył? Jacek Świat nie pozostawia dużych wątpliwości. Nie wymienia tych osób z nazwiska, ale przywołuje cytaty z ich wypowiedzi, w których sugerują, że z pewnych ludzi można drwić, że ich nikt i nic nie chroni. „Byłem już nazywany bydłem i mężem dewiantki psychicznej. Potem dowiedziałem się, że wspominając tragicznie zmarłą żonę, uprawiam nekrofilię. I że łzy moich przyjaciół są tyle warte, co opłakiwanie Bieruta. A cała ta nasza żałoba to cyrk. Czy ten zalew podłości ma kres? Nie ma” – wskazywał.
Mocne słowa. Nie ma co ukrywać. Ale równie mocne jest to, co się dzieje. Kilkanaście dni temu „Gazeta Polska” oraz portal wPolityce.pl opublikowały streszczenie wywiadu Edmunda Klicha dla jednej z rosyjskich gazet. Miał on w nim powiedzieć (miał, bo twierdził, że nie powiedział, a z gazetą nie rozmawiał), że część z ofiar zginęła później. Pojawiły się także doniesienia o tym, że jeden z BOR-owców już po katastrofie dzwonił do żony… Dla dziennikarza takie informacje to gratka. Dla wszystkich mediów poza polskimi. U nas zajęły się nimi niszowe media internetowe, do głównego nurtu debaty w ogóle się one nie przedostały. Jakby ich nie było. A przecież nawet jeśli ktoś nie ma zaufania do „GP”, to wypadałoby sprawdzić, czy jej informacje są prawdziwe, a nie stosować taktykę zamilczenia…
Zaskakujące jest też to, że nikt z rządu nie próbuje się tłumaczyć, że nie ma odpowiedzi na bardzo poważne zarzuty dotyczące okłamywania opinii publicznej. Zamiast tego zajmujemy się ocenianiem słów Jarosława Kaczyńskiego, które nigdy nie padły. I udawaniem, że ewidentne kłamstwo jest tylko efektem nieuwagi. Wszystko to razem pokazuje, że żyjemy w państwie, które powoli zanika. Policja budzi się do pracy, gdy wydarzy się wypadek, w którym zginie kilkanaście osób. Prokuratura pracuje, gdy opłaca się to władzy. A my wszyscy przyglądamy się temu i w zasadzie nic nie robimy.
Obraz, który szkicuję, przypomina już nie tyle czasy saskie (porównanie takie zaprezentowałem kiedyś we „Frondzie”), ile końcówkę przedrozbiorowej Polski. Tańczymy, cieszymy się i zmierzamy ku przepaści. Przepaści, w której państwo, choć teoretycznie będzie istniało, nie będzie już w niczym chroniło swoich obywateli. A co najwyżej będzie im odbierało pewną część dochodów. Szkoda. Ale jest jeszcze czas, by ten trend odwrócić.