facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2010 - październik
GDZIEŚ BLISKO. Znaki błogosławieństwa

Małgorzata Tadrzak-Mazurek

strona: 12



Agnieszkę poznałam w szkole. Nasze dzieci są w jednej klasie. Zobaczyłam ją w świetlicy z dwiema roześmianymi dziewczynkami uczepionymi jej spodni. Kiedy się przedstawiała, wskazała też na małe: „To Marysia i Ania, przyjechałyśmy po Gabrysię, a Weronika i Kuba zostali w domu” – rzuciła jednym tchem, żeby wszystko od razu było jasne…

I wszystko stało się jasne. Choć na początku naprawdę mnie zamurowało, bo Aga ma figurę nastolatki i za nic nie wygląda na matkę pięciorga dzieci… Bo czyż te nie powinny być pulchne, zaniedbane, przygnębione, przytłoczone dzieciarnią i obowiązkami? A tu proszę naprawdę piękna, zaradna, radosna młoda kobieta – wspaniała mama, która nie bała się otworzyć na życie, i cała kochająca się rodzina, gdzie każde nowe dziecko witane było z niekłamaną radością, gdzie rodzice nie bali się zaryzykować. Patrzy się na nich z prawdziwą zazdrością… Choć Aga bywa naprawdę zmęczona, często spóźniona, choć wypicie kawy w spokoju graniczy z cudem, choć rozmowy telefoniczne nigdy nie są prowadzone komfortowo, a o ciszy można tylko pomarzyć, choć Rysiek zwykle ma zajęte dwa kolana, a w kościele młodsze dziewczynki wszystkie na raz chcą na ręce, choć być może musi pracować o wiele więcej niż inni tatusiowie, choć trzeba było kupić większy samochód, bo w normalnym się nie mieszczą, a na obiad smażyć naprawdę furę naleśników… Choć… można by mnożyć kolejne „minusy”, to jednak wszystkie one i tak nikną przy jednym wielkim plusie – miłości. Bo każde nowe dziecko to narodziny nowej miłości.

U Mastalerzów w Łodzi
Dzieci Agi i Ryśka są jeszcze małe, na innym etapie życia jest rodzina Mastalerzów z Łodzi. Łukasz, Szymon i Maria już opuścili rodzinny dom. Są dorośli. Maria skończyła studia, założyła własną rodzinę. Aleksander też już właściwie „na wylocie” – właśnie obronił pracę magisterską z matematyki (jedyny ścisły umysł w rodzinie, jak mówią o nim bracia), a Filip w tym roku zdał maturę. Tylko on zostanie jeszcze jakiś czas w domu z rodzicami. Czy jest jednak spokojniej? No niezupełnie, bo na co dzień babcia opiekuje się dwuletnim Michałkiem – synkiem Marysi. Dom więc nadal jest pełen życia. Poza tym wszystkie dzieci, kiedy tylko mogą, chętnie ściągają do rodzinnego domu. Bo choć sami mówią, że to zwykły, normalny, przeciętny dom, to chyba jednak nie do końca jest to prawdą. To raczej dom wyjątkowy… Bo jak wiele jest domów, w których każdego dnia, od lat, rodzina zbiera się na wspólnej modlitwie, której nie kontestują nawet nastolatki, bo jak wielu synów w dzisiejszych czasach mówi o swoim ojcu, że jest i zawsze był niekwestionowanym autorytetem, bo jak wiele dzieci mówi otwarcie o bezgranicznym szacunku i uznaniu dla trudu rodziców, jak wiele rodzeństw jest dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi, no i wreszcie, jak wiele rodzin wydaje dwóch kapłanów? A Mastalerzom się to udało. Łukasz i Szymon są salezjanami.

U ks. Łukasza w Sokołowie Podlaskim
Ks. Łukasz pracuje w Sokołowie Podlaskim i choć ks. Szymon mówi o nim, że jako najstarszy był zawsze poza zasięgiem młodszych, miał u nich posłuch i cieszył się autorytetem, to sam zainteresowany zdaje się być tym zaskoczony i rzeczywiście – nie sprawia wrażenia osoby groźnej, za to niezwykle pogodnej i otwartej. W Sokołowie odpowiedzialny jest za męski internat, jest też prezesem Fundacji „Ku Mądrości” im. dr Anny Duks, która zajmuje się wspieraniem działalności oświatowej, wychowawczej i opiekuńczej. Pod opieką fundacji są m. in. dzieci z rodzin wielodzietnych, które otrzymują stypendia socjalne.
Mówi o sobie, że wpływ na jego postawę i wychowanie na pewno miała rodzina, ale także salezjańskie oratorium, w którym spędzał bardzo dużo czasu, i salezjańska szkoła, którą ukończył. Zresztą „salezjański” jest w tej rodzinie odmieniany przez wszystkie przypadki. To na wskroś „salezjańska” rodzina. Tata Paweł jest salezjaninem współpracownikiem, sekretarzem Rady Inspektorialnej Stowarzyszenia Salezjanów Współpracowników Inspektorii św. Stanisława Kostki; mama Zofia – salezjanką współpracownicą. Rodzice także zawodowo związani są z salezjanami, a wszystkie dzieci w młodości właściwie cały wolny czas spędzały w salezjańskim oratorium. Łukasz i Szymon byli animatorami, a Marysia mówi, że umiejętność empatii i dzielenia się, a także zupełny brak zazdrości zawdzięcza nie tylko braciom, ale również młodzieży z oratorium.
„Nie byłbym tym, kim jestem dziś – tłumaczy ks. Łukasz – gdyby nie środowisko, w którym się wychowałem. Powołania też można nie odczytać, można je zatracić, nie odpowiedzieć na nie. Bardzo wiele zawdzięczam więc mojej rodzinie, rodzicom. Przede wszystkim są wspaniali, że zdecydowali się nas wszystkich przyjąć, choć nieraz bywało trudno. Szczególnie mamie. Ale zawsze nas wspierali. Teraz także się za nas modlą”.

U ks. Szymona w Ełku
„Rzeczywiście czujemy to wsparcie modlitewne rodziców i rodzeństwa – mówi ks. Szymon – szczególnie Łukasz i ja. Zresztą, jak przyjeżdżamy do domu, to też chętnie włączamy się w tę wspólną modlitwę, choć oczywiście cały czas modlimy się za siebie nawzajem”. A wsparcie modlitewne jest nie do przecenienia, bo sił trzeba sporo, żeby podołać obowiązkom. Ks. Szymon jest zastępcą kierownika oratorium w Ełku, zajmuje się też ministrantami, Salosem i Wolontariatem Misyjnym. Jest też katechetą i ekonomem domu. Nie narzeka jednak, lubi swoje obowiązki, lubi przebywać z młodzieżą. W wakacje np. wyjeżdżają na Ukrainę, żeby zajmować się dziećmi, organizując dla nich półkolonie. Może teraz „oddać” to, co sam otrzymał w domu. Przede wszystkim poświęcony mu czas.
„Tata zawsze miał dla nas czas – opowiada – zawsze sprawdzał nam zadania domowe, jak było trzeba pomagał. A w niedzielę były wycieczki. Bardzo lubiliśmy zwiedzać. Im byłem starszy, tym bardziej podziwiałem rodziców, że poświęcają nam tyle czasu, tym bardziej rozumiałem, jak wiele wysiłku ich kosztuje zapewnienie nam np. wakacyjnych wyjazdów”.
Nie wszystko jednak zawsze było idealnie. Zdarzały się bójki między chłopcami (Łukasz i Szymon mieli wspólny pokój), awantury z siostrą, ale najtrudniej było, kiedy miał się urodzić Filip i mama musiała leżeć w szpitalu, bo były komplikacje. A później ciężko zachorował i chwile decydowały o tym, czy przeżyje... Zdarzało się także, szczególnie w szkole podstawowej, że dzieci wyśmiewały się z małych Mastalerzów, że są z takiej dużej rodziny. Nie było to przyjemne, szczególnie że pozwalały sobie na niewybredne żarty. Pomocne wtedy okazało się oratorium, gdzie środowisko zaakceptowało ich całkowicie, gdzie odnaleźli swoje miejsce, gdzie w dużej mierze rodziło się powołanie Łukasza i Szymona.
„Bardzo przeżyłem, kiedy Łukasz powiedział, że idzie do salezjańskiego nowicjatu, że chce zostać księdzem – opowiada ks. Szymon. – Wtedy dużo czasu spędzaliśmy razem i w domu, i w oratorium, gdzie obaj byliśmy animatorami, a mimo to ta decyzja trochę mnie zaskoczyła. Była też impulsem do poważnego zastanowienia się nad moim własnym życiem i nad moją drogą”.
Rodzice
Trzeba było sporo trudu, cierpliwości i samozaparcia, żeby doczekać takich owoców. Duma przyszła dopiero z czasem. „Dumę czuję dziś – mówi głowa rodziny, Paweł Mastalerz – kiedy powoli klaruje się, że ten plan Boży na nasze życie podjęliśmy i zrealizowaliśmy. Że nie zabrakło nam odwagi, mimo że zaczynaliśmy na początku lat osiemdziesiątych. Że mimo ciężaru odpowiedzialności, trudności wychowawczych, które zawsze są, nie zwątpiliśmy w pomoc Bożą, która w każdej sytuacji przychodziła i pozwalała pokonywać kolejne etapy, stawiać kolejne kroki”.
Dlaczego się udało? Bo na pierwszym miejscu był zawsze Bóg. To on był i jest centrum tej rodziny. To na Niego złożone są i były wszystkie jej troski. I zdrowotne, i wychowawcze, i finansowe… „Zawsze było trudno finansowo, ale kiedy już się wydawało, że tym razem to na pewno nam nie wystarczy do pierwszego, za każdym razem przychodziła pomoc – opowiada Zofia Mastalerz. – Nie zwątpiliśmy więc w tę Bożą pomoc nawet wtedy, kiedy miał się urodzić Filip, a nasi »życzliwi« znajomi pukali się w czoło i mówili, że chyba mamy nie po kolei w głowach, decydując się na kolejne dziecko. A kiedy jako niemowlę zachorował i zrozumieliśmy, że Bóg w każdej chwili może go zabrać, jeszcze bardziej do nas dotarło, jak wielkim jest dla nas darem. Wszyscy jak najgorliwiej modliliśmy się o jego zdrowie za wstawiennictwem Matki Bożej. I zostaliśmy wsłuchani! Filip właśnie zdał maturę i jest dla nas wielką pociechą”.

●●●
Dobrych, kochających się rodzin wielodzietnych jest wokół nas więcej niż sądzimy. I naprawdę nie zwariowali, przyjmując kolejne dzieci. Nie pomieszało im się w głowach. Być może są najmądrzejsi z nas wszystkich. Być może zrozumieli coś, czego w naszych czasach niewielu już rozumie. Jedni budują domy z pokojami „na zapas” dla kolejnych dzieci, inni mówią: jest nas szóstka „na razie”. Jeszcze inni wciąż muszą tłumaczyć rodzinie czy znajomym, dlaczego są „aż tak nierozsądni” w tak „trudnych czasach”, skoro już im jest i tak ciężko. Sama znam co najmniej kilkanaście takich rodzin. Rodzice są lekarzami, prawnikami, psychologami, socjologami, filozofami, informatykami, publicystami… niekiedy zajmują prestiżowe stanowiska… a niekiedy są prostymi ludźmi. Ale wszyscy zdecydowali się otworzyć na życie, choć automatycznie krzywdzące stereotypy, dotyczące rodzin wielodzietnych, stały się ich udziałem. Chcąc nie chcąc, w Polsce zaczęli być postrzegani jako rodziny patologiczne. Albo co najmniej dziwne.
A przecież dzieci z tych rodzin na ogół wchodzą w życie z cechami, które są niezmiernie przydatne społecznie, a które najprościej wykształcić właśnie w grupie, takimi jak empatia, umiejętność dzielenia się, zwracania uwagi na innych, dbania o dobro wspólne, dobrze pojęta tolerancja. Że o zwykłej demografii nie wspomnę. O takie rodziny jako społeczeństwo powinniśmy więc zabiegać w swoim dobrze pojętym interesie, a nie ranić je krzywdzącymi stereotypami, pod którymi być może ukrywamy nasz strach (skrycie podziwiając ich odwagę) i wygodnictwo. Bo cóż po nas pozostanie, kiedy odejdziemy? Majątek? Dom? Samochód? Nie. Zostaną tylko dzieci.