Nie tylko dla cierpliwych
ks. Andrzej
strona: 18
Bardzo dobrze rozumiem tych, którym modlitwa różańcowa przychodzi z trudem. Sam dosyć późno „odkryłem” różaniec. Owszem, jeszcze przed wstąpieniem do nowicjatu zdarzało mi się uczestniczyć raz czy drugi w październikowych nabożeństwach, ale nigdy nie było to nic konsekwentnego. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy znajomi podczas jakiegoś wyjazdu zaproponowali mi przyłączenie się do różańca. „Przecież to trwa ze dwadzieścia minut!” – pomyślałem. Nawet, gdy później zostało mi wytłumaczone, że nie chodzi o „klepanie zdowasiek”, ale o medytację życia Jezusa, mój sceptycyzm nie uległ specjalnemu zachwianiu. Najczęściej przy pierwszych rozproszeniach dryfowałem na lewo i prawo, a do rzeczywistości przywoływało mnie dopiero końcowe „chwała Ojcu”. Trochę łatwiej odmawiało mi się podczas spacerów lub gdy starałem się przypomnieć czytania liturgiczne z dnia. Nawet dzisiaj, gdy codzienne odmawianie różańca weszło mi już w krew, często z trudnością przychodzi mi zmobilizować się i rozpocząć.
Mógłbym zachęcać do różańca, powołując się na dokumenty Kościoła, Jana Pawła II czy na przykład wielkich świętych przeszłości ze św. Janem Bosko na czele i współczesności – bł. matki Teresy, albo z naszego podwórka – bł. ks. Józefa Kowalskiego, chłopców z „poznańskiej piątki”. Jednak tak naprawdę, za moim przeświadczeniem o ogromnym znaczeniu tej modlitwy stoi jeden najważniejszy argument – to działa! Cuda, które dzieją się w życiu moim i wielu znajomych osób, które modlą się na różańcu, są tak niezaprzeczalne, jak trudne do opowiedzenia. Jak wytłumaczyć, że wiele na pozór mało znaczących zmian w życiu, to wielka przemiana życia? Jak przekazać, że chociaż Bóg nie dał nam właśnie tego, o co prosiliśmy, to wyraźnie daje do zrozumienia, że przez cały czas się nami opiekuje? że Maryja chce być naszą mamą?
Nie da się tego doświadczyć inaczej, niż próbując samemu. Tylko trochę cierpliwości – najpierw w modlitwie, potem w czytaniu życia oczami wiary.