- Cuda wychowawcze, które na zawsze zmieniają życie wielu ludzi młodych
- Od redakcji
- W tej rodzinie na pierwszym miejscu jest Bóg
- Dopalacze MOGĄ ZABIĆ nasze dzieci
- Wychowanie najskuteczniej dokonuje się przez świadectwo
- Zamknięcie szkoły organistowskiej w Przemyślu
- Sześć słów o miłosierdziu: „Ucałował go”
- Bajka o uczuciach
- Poradnik malżeński
- Elementy wychowawcze w biblijnej literaturze międzytestamentalnej cz.2
- Jak pomóc dziecku w zdrowym odżywianiu?
- Moc imienia
- Od zawsze w ludzkim sercu
- List do ks. Bosko (fragment)
- Cyfrowy smog
- Księża nie muszą być fajni
Księża nie muszą być fajni
Tomasz P. Terlikowski
strona: 33
Kościół, a tym bardziej księża nie muszą być fajni. O wiele istotniejsze jest to, czy są katoliccy.
Kapłan nie jest powołany do tego, by wspierać penitenta czy wiernego w jego emocjonalnych stanach, ale by je konfrontować ze Słowem Bożym, z nauczaniem Kościoła, z obiektywnymi normami.
Akcja „Przekażcie sobie znak pokoju”, jednoznacznie i ostro skrytykowana przez kard. Stanisława Dziwisza, ujawniła – niejako przy okazji – wielkie pragnienie, by Kościół był fajny. Fajny, to znaczy nic niewymagający, niestawiający wymagań, a już broń Boże, nieprzypominający o tym, że istnieje grzech. I niestety na to wymaganie coraz częściej łapią się duchowni i świeccy katolicy, którzy w miejsce Kościoła Chrystusowego budują wspólnotę wzajemnego wsparcia.
Wrażenie takie dopadło mnie, gdy bardzo uważnie wysłuchałem opowieści jednego z inicjatorów akcji w programie „Warto rozmawiać”. Paweł Dobrowolski opowiadał, że o jego decyzjach i zaangażowaniu w związek gejowski nie tylko wiedzieli, ale akceptowali go i wspierali kapłani katoliccy oraz wspólnoty kościelne. I choć mnie to, nie ukrywam, przeraziło, to on zapewniał, że to tylko dowód na nowoczesne duszpasterstwo, empatię, wyrozumiałość i prawdziwy otwarty katolicyzm.
A we mnie rodziło się pytanie, czy w tej empatyczności, otwartości są jeszcze katoliccy. Kapłan nie jest powołany do tego, by wspierać penitenta czy wiernego w jego emocjonalnych stanach, ale by je konfrontować ze Słowem Bożym, z nauczaniem Kościoła, z obiektywnymi normami. Tak, ma robić to w sposób empatyczny, mądry, wyrozumiały, ale jednocześnie jasny i jednoznaczny. Od wspierania w każdej decyzji to jest psychoterapeuta, ksiądz jest od ustawiania spraw przed Bogiem, który jest ponad emocjami i który nie jest im poddany. Jeśli tego nie robi, to może jest fajny i empatyczny, ale nie jest katolickim. Misja kanoniczna ma potwierdzać właśnie to, że on prowadzi ludzi po katolicku. Jeśli tego nie robi, to należy rozważyć odebranie mu jej, bo prowadzi on wiernych na manowce. Fajnie, ale w złym kierunku. Smutny jest też obraz wspólnot, jaki wyłania się nie tylko z wypowiedzi Pawła Dobrowolskiego, ale także wielu innych. Otóż w takich cieplutkich wspólnotkach najważniejsze jest wzajemne ciepełko, sympatia, wspieranie się w swoich decyzjach, niezależnie od tego, czy są one moralne czy nie. Wspólnota w Kościele nie jest po to. Ona ma boleć, ma stawiać do pionu, ma pomagać powstać, a nie wpychać w bagno pod pozorem empatii. Nie zawsze ma być w niej milutko, bo ona ma prowadzić do świętości, a tu droga jest tylko jedna: przez krzyż, przez ukrzyżowanie własnych słabości, namiętności, uczuć. Tam, gdzie tego nie ma, jest może fajnie, tyle że nie fajność jest w istocie celem Kościoła.
Jeszcze groźniejsze jest to, że w dyskusji o homoseksualizmie, jak motto powraca, ukryte gdzieś pod słowami (zarówno jednej, jak i drugiej strony), przekonanie, że jesteśmy fajni, że nie grzeszymy, że nie potrzebujemy zmiłowania i odkupienia, bo przecież Bóg i tak nas kocha. Tyle że to niewiele ma wspólnego z chrześcijaństwem. Otóż Bóg nas kocha, mimo iż jesteśmy zdecydowanie niefajni. I dotyczy to zarówno osób prowadzących homoseksualny tryb życia, jak i osób rozwiedzionych w nowych związkach, rozpustników, złodziei, pijaków, zdzierców czy oszczerców. Jednym słowem dotyczy każdego. Nikt z nas nie jest godzien zbawienia, każdy z nas znajduje się w stanie opłakanym, a mimo to Bóg nas kocha. Nie jesteśmy fajni, nie jesteśmy sympatyczni, nie zasługujemy na zbawienie. Ono jest nam dane za darmo w Jezusie.
Ale do jego przyjęcia konieczne jest uznanie własnego stanu. Uznanie, że nie jestem godzien (tak jak powtarzamy w czasie Eucharystii), że jestem grzesznikiem, że nie daję rady sam, że nie potrafię wstać ani trwać w cnocie. Wtedy Pan przychodzi z mocą, z odkupieniem, z wybawieniem. Drogą nie jest zatem udawanie (jakże typowe), że akurat mój grzech w istocie grzechem nie jest (a przynajmniej w porównaniu z grzechem innych jest malutki), ale stanięcie w pokorze przed Panem, stanięcie w prawdzie przed Jego Słowem, uznanie własnej sytuacji i prośba: „Kyrie eleison”, „Hospodi pomiłuj”. ▪