- Świętość w zasięgu wszystkich
- Od redakcji
- Szanujmy język polski
- Madagaskar: Stać się jednym z nich
- Zambia Lekcja pokory i szacunku
- Zambia Malajka znaczy anioł
- Jak wybrać wyższą uczelnię
- Nasi eksperci
- Zwycięskie powołanie Augusta Czartoryskiego
- Kultura słowa jest ważna
- Lol, czaisz o co chodzi?
- Sakrament pojednania i uzdrowienia
- Rozmowa też wychowuje
- Lekcja 3 Temat: Katecheza powinna uczyć dobrej teologii.
- Zajęcia pozaszkolne
- Słówko na ucho
- Duchowa niewinność
- ONZ nie chodzi o dzieci
Świętość w zasięgu wszystkich
Pascual Chávez Villanueva
strona: 2
Nie urodziłem się świętym, mówię ci to całkiem otwarcie i szczerze. Stoczyłem niejedną walkę, aby pozostać wierny Panu i obowiązkom chrześcijanina. Nie zawsze było to łatwe. Świętymi się stajemy stopniowo.
Świętość najpiękniejszym podarkiem
Byłem optymistą z natury i osobistego przekonania. Nie byłem lekkoduchem, a tym bardziej człowiekiem naiwnym. Życie było dla mnie – i nie przestało nim być – wymagającą i mądrą nauczycielką. Wiedziałem, że łączy się ono z wyzwaniami i nigdy nie wyklucza ani trudności, ani prób.
Abyś mógł lepiej zrozumieć ideał, który pielęgnowałem w swoim sercu, podzielę się z tobą pewnymi refleksjami, które poczyniłem przed wstąpieniem do seminarium w Chieri. Miałem wtedy 20 lat. Już nie byłem prostodusznym chłopczykiem czy nastoletnim marzycielem... Moje dotychczasowe życie musiało być radykalnie zmienione. Co prawda i do tej pory nie byłem nikczemnikiem, ale byłem człowiekiem rozproszonym, zarozumiałym, lubiącym gry i zabawy, które dawały chwilową radość, ale nie zaspokajały serca. Ze swojej strony moja matka– chociaż nie kryła wzruszenia, widząc mnie w stroju kleryckim – była w tym względzie kategoryczna: Przywdziałeś strój kapłański. Pamiętaj jednak, że to nie szata zdobi twój stan, ale praktykowanie cnoty. Wolę mieć za syna ubogiego rolnika niż księdza, który zaniedbuje swoje obowiązki.
Zawsze, w pokornej szczerości, starałem się służyć Bogu i Jego chwale. To nie żadna przenośnia, wierz mi. W czasach, w których żyłem, było to prawdziwym celem życia. Odzwierciedlał on sekret mojej relacji z Bogiem, ujęty w zwrocie, który tłumaczył także moją służbę na rzecz młodzieży. I powiem ci, że temu zawierzyłem. Byłem przekonany, a doświadczenie to potwierdzało dzień po dniu, że chłopcy, których spotykałem w knajpach, na placach Turynu, w więzieniach i usługujących nieludzkim panom, rzeczywiście potrzebowali przyjaznej dłoni kogoś, kto by się o nich zatroszczył, wykształcił ich, poprowadził w kierunku cnoty i oddalił od grzechu. Sen, który miałem w Becchi w wieku zaledwie 9, 10 lat nie przestawał dręczyć mojego umysłu i serca. Zdałem sobie sprawę z tego, że tylko święty kapłan będzie w stanie zapewnić im bezpieczeństwo, wlać w nich ufność, przywrócić pełny sens życia, radość serca i wiele nadziei. Oto konkluzja, do której doszedłem: świętość jest najpiękniejszym podarkiem, jakim mogłem ich obdarować.
Spotkałem św. Franciszka Salezego
Oczywiście, nie było to spotkanie osobiste: urodziłem się 250 lat po nim! Czytając jedną z jego książek, które krążyły także w Piemoncie, znalazłem zdanie, które mnie uderzyło i stało się programem mojego kapłańskiego życia. Pamiętam, że przeczytałem wtedy takie oto słowa: Jest to błąd przeciwny wierze, wprost herezja, chcieć rugować życie pobożne z obozu żołnierskiego, z warsztatu rękodzielniczego, z dworu książąt, z pożycia małżeńskiego… Gdziekolwiek jesteśmy, możemy i powinniśmy dążyć do życia doskonałego. Stało się to moim ideałem! Starałem się nim żyć i przekazać go także moim chłopcom. Potrzebna była do tego odwaga! Mówienie chłopcom o świętości (tak, używałem właśnie tego słowa) wydawało się dla większości celem niemożliwym. Ja natomiast wierzyłem w to. I mówiłem z przekonaniem, że bycie świętym jest wspaniałym ideałem, a nawet łatwym do osiągnięcia. Nasza przyjaźń z Panem
pewnego dnia zostanie nagrodzona. Ukazywałem świętość jako „sympatyczne” i pociągające powołanie, ale jednocześnie uświadamiałem im, że była ona wymagająca, domaga się ofiar i wyrzeczeń. Była to świętość konkretna, która polegała na dokładnym wypełnianiu swoich obowiązków, przyjaźni z dobrym Bogiem; która sprawiała, że stawaliśmy się przyjaciółmi wszystkich ludzi. Była to świętość, która czyniła nas uprzejmymi i serdecznymi apostołami naszych towarzyszy, świętość codzienna. Następnie dołączałem cechę, którą zawsze uważałem za fundamentalną: musiała to być świętość radosna, która pociąga ku dobru, zachwyca i czyni nas zbawcami innych młodych.
By młodzi stali się przyjaciółmi Boga
Stwierdzałem to wielokrotnie: czułem, że wzywają mnie ludzie młodzi, zwłaszcza ci, którzy najbardziej potrzebowali miłości i nadziei. Byli oni zawsze racją mojego bycia i mojego działania. Ale nie chciałem ich zatrzymać dla siebie. Jak to potem stwierdził pewien kapłan, mój drogi przyjaciel: Jak matka pobiera pokarm, aby potem karmić swoje dziecko, tak ksiądz Bosko karmił siebie Bogiem, aby potem karmić także nas Bogiem. Z całą pokorą zapewniam cię, że na nowo odnajduję się w tych słowach, tak prostych i prawdziwych. Chciałem, by młodzi byli moimi przyjaciółmi, ponieważ gorąco pragnąłem, aby stali się przyjaciółmi Boga. Bo kiedy ktoś jest przyjacielem Boga, znajduje się na drodze świętości!