- Bóg chce nas w świecie lepszym od tego
- Od redakcji
- Wakacje pełne zaufania
- Republika Południowej Afryki Prawdziwa salezjańska robota
- Mongolia. Solidna przyszłość
- Boliwia. Nasi wolontariusze Agnieszka Wicińska
- Sutanna ks. Bosko znajduje się w Krakowie
- Jak reagować na błędy dziecka
- Rodzinny kodeks
- Sekty. Wakacje – czas werbunku
- Nuda? Nie wpadaj w panikę!
- Czas dobrze wykorzystany jest zadatkiem nieba
- Podstępna serdeczność
- Wielka rodzina, wielki Kościół, wielka Polska
Bóg chce nas w świecie lepszym od tego
Pascual Chávez Villanueva
strona: 2
Umieściłem Boga w sercach moich chłopców, ponieważ wiedziałem, że są spragnieni prawdy i sprawiedliwości.
Pamiętam, że kiedy żegnałem w kościele Maryi Wspomożycielki pierwszych dziesięciu misjonarzy, którzy wyjeżdżali do Argentyny, skierowałem do nich te słowa: „Startujemy do wielkiego dzieła nie dlatego, że mamy ambicje czy ponieważ sądzimy, iż zdołamy w ciągu kilku dni nawrócić cały wszechświat. Ale kto wie, czy ten wyjazd, choć to rzecz drobna, nie stanie się jakby nasieniem, z którego wyrośnie wielkie drzewo?… W naszej małości wnosimy w tej chwili małą cegiełkę w wielką budowlę Kościoła”.
Żyłem w bardzo trudnych czasach. Były mi znane zamiary antyklerykałów, którzy nie byli zbyt delikatni. W 1849 r. przeczytałem, punkt po punkcie, ich program. Z niesłychaną arogancją przyjmowali ściśle określone cele: zniszczyć religię – zwalczać Kościół, zranić kapłaństwo, położyć u stóp wszelką władzę, zarówno Boską, jak i ludzką, złamać najtrwalsze więzy społeczeństwa i natury, dać zatriumfować najbardziej obrzydliwym przywarom, stworzyć zwierzęcy raj. Był to plan, który oceniałem jako diabolicznie zorganizowany, zaprogramowany na długi okres. Jednak nie byłem księdzem od manifestacji i protestów.
Musiałem dostosować się do nowych czasów, nowych tendencji, bez szukania ucieczki w niebezpiecznej tęsknocie za epoką, która już bezpowrotnie odeszła. Wiele rzeczy nie układało się pomyślnie. Ale zamiast się oddawać bezowocnym narzekaniom, wolałem zakasać rękawy i podjąć pracę w zupełnie innym stylu: pozostając przy tym „niewiele”, bez chęci przesady, pragnąłem budować lepszy świat, zapewniając tak wielu młodym chleb, na który zarabiali uczciwie, w pracy godnej osób wolnych, a nie niewolników, których można wykorzystać. Wiedziałem, że diabeł ma wszędzie służalców, chociaż miałem pewność, że ten, kto ma Boga, ma wszystko. Tak więc trzymałem się mądrej zasady: Niech nic cię nie martwi. Była to rada, którą zalecałem moim salezjanom. Dlatego też naciskałem na moich salezjanów: „Jeżeli wy nie pracujecie, pracuje diabeł”.
Podtrzymywany przez śmiałe ideały pozwoliłem się prowadzić temu programowi: W rzeczach, które przynoszą korzyść zagrożonej młodzieży lub służą zdobywaniu dusz dla Boga, ja idę do przodu, aż po zuchwałość. Dlatego starałem się zawsze udzielać konkretnych odpowiedzi, jakich dane okoliczności wymagały. Napisałem do ks. Cagliero, który od roku przebywał na ziemi argentyńskiej: „Jesteśmy w trakcie realizacji wielu projektów, które wydają się bajkami albo szaleństwami, ale kiedy tylko zostają rozpoczęte, Bóg im błogosławi w taki sposób, że wszystko idzie świetnie. Jest to powodem do modlitwy, dziękczynienia, nadziei i czuwania”. Optymizm, który zawsze mi towarzyszył, czasem wydawał się spełznąć na niczym. Pewnej nocy ściany nowych budynków, które powstawały na Valdocco w pocie czoła i krwi, zawaliły się.
W 1854 r. napisałem do hr. Clemente Solaro della Margarita, poważnego i odważnego polityka, katolika w każdym calu: „Tutaj nie chodzi o pomoc pojedynczej jednostce, ale o podanie pajdy chleby młodym, których głód wystawia na największe niebezpieczeństwo, grożąc, że zatracą moralność i religię”. W tej samej kwestii, ale kładąc bardziej zdecydowany i mocniejszy akcent, naciskałem w 1886 r. na szlachtę Barcelony: „Człowiek młody, który wychowuje się na waszych ulicach, najpierw poprosi was o jałmużnę, potem jej zażąda, a w końcu – sam sobie ją weźmie z rewolwerem w ręku”. Prosić i dziękować – oto wieczny ruch skurczów i rozkurczów całego mojego życia. Włączałem w to moich dobroczyńców, czyniąc to z ludzkim uczuciem, delikatnie i zawsze osobiście. Była to miłość, która łączyła dobroczyńców i beneficjentów, zawiązując synowską i szczerą relację. Niektóre z dobrodziejek z radością zwykłem nazywać (Bóg jeden wie, z jaką wdzięcznością!) „Moja najdroższa i dobra Mama”.
Walczyłem przez całe życie, aby przywrócić tak wielu młodym radość życia, na nowo przyoblekając ich w godność, która zbyt często była deptana. Żyłem z nimi, aby lepiej zrozumieć ich potrzeby, nadzieje, marzenia; aby budować z nimi życie godne dzieci Bożych. Dostosowałem do nich i dla nich system wychowawczy, w którym jest obecny dobry, opatrznościowy, miłosierny i cierpliwy Bóg. Umieściłem Boga w sercach moich chłopców, ponieważ wiedziałem, że są spragnieni prawdy i sprawiedliwości. Odkryłem w tysiącach młodych ludzi – wykolejonych, gwałtownych, buntowniczych – tęsknotę za Bogiem. Stałem się kapłanem radości, nadziei i przebaczenia przekazywanego w imię Jezusa Zbawiciela, przebitego i zmartwychwstałego. Wziąłem za rękę trudnych chłopców i pozwoliłem im zakosztować szczęścia wypływającego z nowego serca. Zaproponowałem im nową drogę świętości na ich miarę, świętości sympatycznej, ponieważ pociągającej i jednocześnie wymagającej. Uczyniłem radość moim sztandarem.
Nie zmieniłem świata, wręcz przeciwnie! Ale pomimo nieuniknionych błędów, które zawsze towarzyszą działaniu ludzkiemu, mam świadomość, że wykonałem moją część. Otwarłem nowe szlaki w kierunku wychowania, kochania i służenia młodzieży. Moje sny pozostawiły znaki.
Pracuję jak najintensywniej, gdyż widzę, że czas nagli i że nawet żyjąc bardzo długo, nigdy nie zdąży się uczynić tego, co by się zrobić chciało. Kiedy zabrzmi dzwon… da mi sygnał odjazdu – odejdę. Następcy moi dokończą to, czego ja nie zdołałem wykonać. Dopóki nie usłyszę dzwonu…, dopóty nie zaprzestanę pracy”. r