- Bez was nic nie mógłbym uczynić
- Od redakcji
- Sztuka panowania nad emocjami
- Rosja Wszystko trzeba było zaczynać od zera
- Nigeria. Podaruj dzieciom wakacje
- Rodzina receptą na kryzys
- Motywowanie dzieci do nauki
- Systematyczna nauka czy zarażanie pasją?
- Czy warto uczyć się muzyki
- Ciepły dom to najlepszy posag
- Nie tylko być, ale uczestniczyć
- Magia XXI wieku
- Oswajanie ze śmiercią
Bez was nic nie mógłbym uczynić
Pascual Chávez Villanueva
strona: 2
Wdzięczność jest pamięcią serca, ponieważ tylko serce jest zdolne do pamiętania. Ten, kto dziękuje, nosi w sercu miłość Bożą i nią się raduje.
Urodziłem się ubogi, chociaż przez moje ręce przechodziły niewiarygodne sumy pieniędzy, do których nigdy nie przywiązywałem serca. Dla mnie być ubogim oznacza być wolnym tą wolnością, jakiej Pan nas nauczył przykładem i słowem. Wolni, nie skrępowani! Będąc ubogim, znałem i odwiedzałem wielu ludzi zamożnych. Kierowałem się niezmienną ideą, która nie zawsze była rozumiana, więcej: która wywoływała mnóstwo nieznośnej i męczącej krytyki. Mówiłem i powtarzałem często: „Miłosierni to nie bogaci, którzy okazują miłosierdzie, ale to my świadczymy miłosierdzie im, dając im w ten sposób okazję do uczynienia dobra”. Mówiąc jaśniej: byłem przekonany, że nie ma nikogo, kto odważyłby się tym panom powiedzieć prawdę. Pamiętam, że napisałem mały liścik, który, chociaż bardzo krótki, był w stanie zakłócić sen bankiera: „Wy musicie absolutnie zbawić swoją duszę, ale musicie także oddać ubogim wszystko to, co wam jest zbędne. Modlę się do Boga, aby wam udzielił tej nadzwyczajnej łaski”. Napisałem tysiące listów. Większość miała pobudzić do udzielenia pomocy organy publiczne i dobroczyńców. W każdym z nich znajdowało się słowo „dziękuję”, słowo szczerej wdzięczności. Tego nauczyłem się od mojej mamy! Twierdziłem: „Nie jest możliwe, aby ten, kto żywi wdzięczność, nie posiadał także innych cnót”. Żyłem, prosząc i dziękując. W kontakcie z ludźmi mówiłem: „Żyjemy w czasach, w których trzeba działać. Świat stał się materialny, dlatego trzeba pracować i dać poznać dobro, jakie się czyni”. Datki, które otrzymywałem, skromne czy hojne, jakie by nie były, nie gnuśniały w kasie pancernej. Dobroczyńcy chcieli wiedzieć, czemu służy ich pomoc. Było to dla nich motywacją do tego, by dalej pomagać! Podziękowanie uważałem zawsze za najwyższą powinność sprawiedliwości. Tym żyłem i tego nauczałem w mojej prostej pedagogii każdego dnia. Chłopcom zwykłem powtarzać: „Gdy jesteśmy niewdzięczni, współczujemy im, że są nieszczęśliwi”. Niewdzięczność była dla mnie jedną z najgorszych form ślepoty, ponieważ nie pozwalała dostrzec dobrodziejstw, gestów miłości, znaków ojcowskiej dobroci Boga. I tu dochodziła do głosu katecheza, którą głosiła mama Małgorzata, kiedy pomagała nam zrozumieć, w jaki sposób Bóg objawia się w wydarzeniach życia, przyjemnych czy mniej przyjemnych. Ona znajdowała zawsze wystarczający motyw ku temu, by otworzyć nas na podziękowanie. Wdzięczność jest pamięcią serca, ponieważ tylko serce jest zdolne do pamiętania. Ten, kto dziękuje, nosi w sercu miłość Bożą i nią się raduje. My jesteśmy tym, co pamiętamy! Moi chłopcy oddychali tym klimatem. Doprawdy, tamtego, pamiętnego wieczoru, w wigilię moich imienin, przeżyłem moment głębokiego wzruszenia, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi mojego biura, tak bardzo skromnego. Gdy otwarłem, ujrzałem Felice Reviglio i Carlo Gastiniego, którzy przybyli, aby złożyć mi życzenia, a potem ofiarowali mi dwa małe, srebrne serduszka w dowód wdzięczności. Zaparło mi dech w piersi z powodu tak wymownego podarku, jaki otrzymałem. Ten gest pozwolił mi zrozumieć, że obrałem słuszną drogę, ponieważ ci chłopcy pojęli tego błogosławionego i wspaniałego ducha rodziny, na którym tak bardzo mi zależało. I tak pozostałem, nie wiem nawet ile czasu, ze wzrokiem utkwionym w te małe serduszka, podczas gdy oczy wypełniły mi się łzami. Lata, które spędziłem w Chieri, najpierw jako uczeń, a potem jako seminarzysta (10 wspaniałych lat!), były także czasem wielu wyrzeczeń, a często głodu. Talerz zupy, który pan Pianta mi ofiarował za prace w swoim barze, nie wystarczał do zaspokojenia głodu dobrze zbudowanego osiemnastolatka. Józef Blanchard pomagał mi, jak mógł. Jego mama sprzedawała owoce na targu; często przynosił mi jabłka, kasztany i inne owoce. Drobne przysługi, które wyświadczają dobro pustemu żołądkowi, zapadają na długo w pamięć. Wiele lat później, w samo południe znalazłem się w Chieri. Rozmawiałem właśnie z księżmi, moimi kolegami z seminarium, kiedy dostrzegłem przechodzącą obok osobę, której nie mogłem zapomnieć. Przyjaciela Blancharda. Przedstawiłem go moim kolegom księżom jako mojego wielkiego dobroczyńcę. I opowiedziałem historię o owocach sprzed wielu lat. A następnie zaprosiłem go na Valdocco, prosząc, by mnie odwiedził. To było w 1876 r. Dopiero 10 lat później mój przyjaciel wywiązał się z danego słowa. Odbyło się to w niedobrej atmosferze. Robiono mu wtedy trudności na portierni, podobnie było w poczekalni. Prosił, by mi przynajmniej przekazano, że przyszedł Blanchard. Rozpoznałem jego głos i zaprosiłem go do siebie. Bardzo długo rozmawialiśmy. Kiedy nadeszła pora obiadu, przeprosiłem go, że nie mogę z nim pójść, i powiedziałem sekretarzowi: „Zaprowadź mojego przyjaciela do jadalni i posadź go na moim miejscu”. W ten sposób bardzo zakłopotany pan w podeszłym wieku zasiadł tego dnia wśród tych, którzy kierowali młodym zgromadzeniem salezjańskim. Było to moje najmniejsze „dziękuję”, jakie tego dnia mogłem uczynić po upływie 50 lat. r