- LIST PRZEŁOŻONEGO GENERALNEGO. Charyzmat idzie w świat
- WYZWANIA
- WYCHOWANIE. Wychowanie w tradycji
- WYCHOWANIE - UWAGI PSYCHOLOGA. Niezbędna polskość
- WYCHOWANIE - RODZICIELSKA TROSKA. Nauczymy francuskich kucharzy robienia pyz
- ROZMOWA Z ... Z przeszłością w przyszłość
- GDZIEŚ BLISKO. Musieliśmy tu zostać
- SŁÓWKO O KSIĘDZU BOSKO. Wierny tradycji
- BŁYSKAWICZNY KURS MODLITWY
- POD ROZWAGĘ. Ten czwarty
- POKÓJ PEDAGOGA. Ulec czy nie?
- TAKA NASZA CODZIENNOŚĆ
- SALEZJAŃSKI RUCH MŁODZIEŻOWY. Święto św. Dominika Savio
- MISJE. Misjonarz też człowiek
- MISJE. Poczuć i zrozumieć
- MISJE. Pożar
- ZDROWA MEDYCYNA. Terapia komórkowa
- DUCHOWOŚĆ. Z każdego pokolenia
- DUCHOWOŚĆ. Kapłaństwo kobiet?
- PRAWYM OKIEM. Brońmy prawdy o człowieku
GDZIEŚ BLISKO. Musieliśmy tu zostać
Małgorzata Tadrzak-Mazurek
strona: 10
Rześki niedzielny poranek. Niedziela Palmowa. Wiosna jeszcze na dobre nie zawitała, jakby czekała na odpowiedni moment, żeby wkroczyć w całej krasie. Ale w powietrzu już czuć oczekiwanie... Do kościoła św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Przemyślanach, nieopodal Lwowa, zbliża się pierwszy parafianin. W jednej dłoni laska, w drugiej sporych rozmiarów wiązanka witek wierzbowych (może ktoś zapomni palmy, to będzie jak znalazł).
Wawrzyniec Jezierzański (przez „rz”, bo od jeziora, jak sam podkreśla), wieloletni nauczyciel, wiosnę swego życia ma już za sobą, jednak co tydzień pokonuje dwanaście kilometrów, żeby wziąć udział w niedzielnej mszy świętej. Bywało, że całą drogę odbywał pieszo. Jest Polakiem, którego rodzina pozostała po II wojnie światowej na terenie dawnych kresów Polski. Stale mieszka w tym samym miejscu, tylko ziemia, na której stoi jego dom już kilkakrotnie zmieniała właściciela, a właściwie narodowość. Najpierw była tu Polska, później Związek Radziecki, a teraz jest Ukraina. Ale Wawrzyniec Jezierzański wciąż czuje się Polakiem, mówi oczywiście i czyta doskonale po Polsku, choć zachowanie tej polskości bywało bardzo trudne. Na tyle trudne, że dopiero jego wnuki na dobre wracają do polskiej tradycji, do korzeni. Nauczyły się mówić po polsku, a nawet kończą filologię polską na Uniwersytecie Lwowskim. W domu jednak przez te wszystkie lata próbowano zachowywać wszystkie świąteczne, polskie tradycje, mimo że żonę ma prawosławną. Teraz jest prościej – obchodzą po prostu święta katolickie i prawosławne.
Do kościoła nadciąga coraz więcej wiernych. Z jednej strony Weronika Pryszlakiwska, która dopiero w tutejszym kościele odkryła swoje polskie korzenie, nauczyła się mówić po polsku, a teraz jest katechetką. Z drugiej Stanisław Krutnik, nauczyciel geografii, który na pytanie o polską tradycję, odpowiada: „Jeśli przez 70 lat zachowywaliśmy ją, to cóż dopiero teraz, kiedy już mamy swój kościół i swoich księży.”
Historie życia tych ludzi są w większości nacechowane cierpieniem, wyrzeczeniami, troską. Ale oni nie chcą wracać do tego, co było, wolą mówić o tym, że teraz jest dobrze, że teraz nie są prześladowani za swoje pochodzenie, za swoją wiarę. Że teraz wszystkie wyznania w ich miasteczku ze sobą pokojowo współistnieją. Udaje się nawet organizować wspólne nabożeństwa, np. bożonarodzeniową procesję katolików, grekokatolików i prawosławnych, zakończoną wspólnymi jasełkami.
Polacy zostali tu po II wojnie światowej z przeróżnych powodów, a to ktoś wybudował nowy, piękny dom i żal było zostawić, a to myśleli, że na terenie tej „nowej” powojennej Polski nie będzie dla nich miejsca, a to ktoś czekał na brata, który nie wrócił z frontu, a to czyjaś mama była ciężko chora i nie można jej było narażać na trudy podróży... Ilu ludzi, tyle historii. Na ogół niesłychanie wstrząsających. Trafnie podsumowała to Natalia Kowtun: „Po prostu musieliśmy tu zostać, żeby teraz świadczyć, żeby nasza wiara mogła przywrócić tu ludziom nadzieję, żeby nieść Dobrą Nowinę”.
Powrót
Natalii i jej siostrze Irenie Romanczuk wiarę i nadzieję przywrócił właśnie powrót Kościoła na te ziemie. Ich babcia, mama mamy, jest Polką. Ojciec natomiast był wojskowym w czasach reżimu komunistycznego. Wychowywały się, jak same mówią, w dwóch światach. Ateistycznym ich ojca i tradycyjno-katolickim ich babci, do której jeździły w każdą niedzielę i święta. To babcia im opowiadała o Bogu, prowadziła do kościoła, podtrzymywała tradycję, uczyła polskiego. Na szczęście ojciec nie przeszkadzał. „Ten zalążek wiary, ale także polskości był w nas przez te wszystkie lata, choć same sobie go nie uświadamiałyśmy – opowiada Natalia. – Mnie o wiele więcej czasu i trudu zajął powrót do tych korzeni, choć właściwie zawsze czułam, że to we mnie jest. Musiałam jednak spróbować innych dróg. Bardzo się buntowałam. Szukałam też w innych kościołach, chodziłam do cerkwi prawosławnej. W końcu jednak wróciłam. Do domu. Na dobre. I czuję, że to jest moje miejsce”.
Irena jest organistką, a Natalia lektorką podczas mszy, w których zawsze biorą udział wspólnie z dziećmi Ireny (wychowywanymi już w tradycji katolickiej) i z babcią, która nie kryje szczęścia, że mogła doczekać takich czasów (kiedyś musiała dojeżdżać z wnuczkami po kilkadziesiąt kilometrów na mszę, a bywało, że autobus ich nie zabierał, jak kierowca widział, że wychodzą z kościoła). Ich rodzice po latach, dzięki modlitwom córek, wzięli ślub sakramentalny. Ojciec już nie żyje, zmarł jednak w stanie łaski uświęcającej, a mama jest praktykującą katoliczką.
To wszystko było możliwe dzięki determinacji salezjanów, którzy na początku lat 90. ubiegłego wieku, czyli jak tylko było to możliwe po upadku komunizmu, postanowili, że trzeba jechać do Polaków na Wschód. To wokół nich i dzięki nim ożywa, a właściwie wychodzi na światło dzienne i tradycja, i wiara. Ich kościół jest żywotny, a liczba wiernych zwiększa się. Na Zachodzie kościoły pustoszeją i zamienia się je na muzea lub burzy, tu księża walczą o odzyskiwanie kościelnych budynków i z fabryk, magazynów zamieniają je na powrót w miejsca modlitwy, zapełniające się ludźmi, którzy doświadczyli już dramatu świata bez Boga, tej niewyobrażalnie bolesnej pustki i beznadziei. Rzecz jasna ten proces nie dzieje się ani szybko, ani łatwo, ani bezboleśnie. Wymaga i trudu, i ofiary, i ogromu modlitwy. Ale już teraz jest Bogu za co dziękować.
Rok 1992
Pierwszy do Lwowa przyjechał ks. Andrzej Baczyński w 1992 r. Stamtąd dojeżdżał do Przemyślan. Po roku dołączył do niego, obecny proboszcz, ks. Piotr Smolka, który zaczął pomieszkiwać „u ludzi”, bo wtedy w Przemyślanach nie było ani plebani, ani klasztoru, ani nawet kościoła. Teraz jest wszystko. W kościele, pozbawionym wieży, była czynna fabryka. Kiedy ks. Piotr zamieszkał w Przemyślanach, wtedy na dobre zaczęły się starania o odzyskanie kościoła. Opowiada, jak w tym czasie odprawiał mszę św. pod wiatą na cmentarzu lub pod drzwiami kościoła, nawet w 20-stopniowym mrozie. Co ciekawe nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś się rozchorował. A wiernych przybywało. Na cmentarzu odbywały się chrzciny, śluby, pierwsze komunie święte. Aż w końcu, w 1997 r.
udało się odzyskać świątynię, a właściwie to, co po niej zostało. „Tam pracowały ciężkie maszyny, były zrobione dwie kondygnacje – opowiada ks. Piotr – a sam budynek był właściwie w ruinie. Ale weszliśmy i zaczęliśmy się tu modlić. Jeszcze na dole pracowała fabryka, a my na górze już odprawialiśmy msze. Najpierw jednak zrobiliśmy nabożeństwo przebłagalne za to, co ludzie zrobili z tego świętego miejsca.”
Dziś świątynia w Przemyślanach jest już właściwie odremontowana, choć wieża nie odzyskała jeszcze dawnej wysokości, o czym marzy ks. Piotr. „Właściwie”, bo jednak sporo jest jeszcze do zrobienia. W o wiele gorszym stanie są kościoły i kaplice w pobliskich miejscowościach, które także należą do parafii w Przemyślanach i w których co niedzielę tutejsi salezjanie odprawiają msze. Bo razem z ks. Piotrem pracują tu ks. Franciszek Rosłan i ks. Jerzy Gliński.
Na terenie parafii są jeszcze kościoły pokatolickie, które nadal są magazynami czy nawet oborami. Salezjanie wciąż starają się o ich odzyskanie, wykazują w tym względzie ogromną troskę, pomysłowość i energię. Mają też dalekosiężne, można by nawet rzec, wizjonerskie plany. Ale jak mówi ks. Piotr, pokazując na Niebo „bez wsparcia z góry, nic nie szłoby tu do przodu”. A idzie. Choć rzec jasna nie bez mozołu.
Niezbędna pomoc
Niewątpliwie jednak, żeby podźwignąć z ruiny tutejszy kościół (nie tylko w sensie budowli) niezbędna jest pomoc z Polski. Wsparcie modlitewne, moralne, ale także finansowe. Wielu ludzi włączyło się w tę pomoc, m.in. Stowarzyszenie Byłych Wychowanków Salezjańskich Prowincji Krakowskiej, którego prezesem jest Wiesław Sojka. To właśnie dzięki zaangażowaniu środowisk salezjańskich z Polski udało się wyremontować klasztor, kościół, oratorium i remontowane są kolejne kościoły, możliwa jest także pomoc charytatywna dla najbiedniejszych, a także organizowanie wypoczynku letniego dla dzieci.
W ciągu tych prawie dwudziestu lat pobytu salezjanów na przemyślańskiej ziemi udało się zrobić wiele. Ale niewątpliwie o wiele więcej jest jeszcze do zrobienia. Ludzie już przyzwyczaili się do obecności polskich księży, dzięki nim wielu zmieniło swoje życie, jak sami mówią na lepsze. Ale wielu nadal żyje w pustce, w oczekiwaniu na Dobrą Nowinę. Salezjanie przyjechali tu dla Polaków, ale zostali także dla Ukraińców i to nie tylko dla katolików. Bo jak mówi Wawrzyniec Jezierzański: „My tu nauczyliśmy się już żyć obok siebie”, a Natalia dodaje żartobliwie: „I ma to swoje dobre strony, bo jak zaczynamy świętować to u nas trwa to dwa razy dłużej niż w Polsce, najpierw świętujemy święta katolickie, a tydzień później grekokatolickie i prawosławne”.
●●●
Placyk pod kościołem powoli pustoszeje. Msza się skończyła. Ludzie chętnie zatrzymywali się, rozmawiając długo ze sobą i księdzem, bez względu na to czy wychodząc robili znak krzyża z lewa do prawa czy z prawa do lewa. Ale czas jednak kończyć, bo przed nimi długa droga powrotna, a i księża muszą spieszyć do kolejnych wsi, gdzie w kościołach i kaplicach także oczekują parafianie.
Pan Wawrzyniec powoli rusza przed siebie z jedyną, która mu pozostała, poświęconą już witką wierzby, może się uda, że będzie autobus, to podjedzie dziesięć kilometrów, ale i tak dalsze dwa przejdzie pieszo. Także siostry Irena i Natalia, z babcią pod rękę, spieszą na niedzielny obiad. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że wszyscy się dość ociągają z tym powrotem… Widać, że dobrze im ze sobą. Widać, że są wspólnotą. Młodą, potrzebującą jeszcze formacji, ale jednak nadającą sens ich życiu. Tak długo przecież na to czekali. I może właśnie dlatego o wiele bardziej potrafią ją docenić i dbać o nią.
I jest w tym nadzieja. I dla tych ludzi, i dla tutejszego Kościoła. Choć jeszcze odrodzenie nie przyszło na dobre, jeszcze nie wybuchło pełnią rozkwitu, ale już czuć je za rogiem. Tak, jak wiosnę. A przecież jest pewne, że nadejdzie.