- Żywiołowość, a nie złośliwość
- Od redakcji
- Jak wychowuje sport
- Zambia Wsparcie dla szkoły w Chingoli
- Peru. Schronienie, wyżywienie i edukacja
- Wenezuela. Nasi wolontariusze
- Papież Franciszek: młodość
- Jak uczyć chłopca szacunku dla kobiet?
- Okazywanie szacunku dla drugiej osoby jest równie ważne jak poczucie własnej wartości
- Relikwie dziedzictwo naszej wiary
- Belfer na Facebooku, czyli asystencja w internecie
- Sport u ks. Bosko
- Czas schyłkowy
Żywiołowość, a nie złośliwość
Pascual Chávez Villanueva
strona: 2
Dzięki opiece mojej matki w starym domu Pinardiego (gdzie zostało zapoczątkowane dzieło salezjańskie) panował zdrowy, rodzinny duch cierpliwej miłości, zrozumienia i czuwania nad wychowankami. Chłopców było zbyt wielu i dyscyplina była konieczna, aby nie zapanował chaos. Dyscyplina zredukowana do minimum, a jej zasadą było zakończenie każdego konfliktu zgodnie z życiową mądrością „miłujmy się, ale rachujmy się”. Po latach, mając wiele dobrych doświadczeń, mogłem stwierdzić, że młodemu człowiekowi nawet nagana może służyć. Chciałem uświadomić wszystkim, że celem nagany musi być przede wszystkim poprawa człowieka. Chwilowe dystans, smutne spojrzenie, zachowanie bardziej powściągliwe i poważne, słówko na ucho wypowiedziane łagodnie i cierpliwie – to środki, którymi posługiwałem się, aby poprawiać zachowania podopiecznych. Wśród przyjętych chłopców nie wszyscy byli tacy jak Dominik Savio. Zdarzyło się pewnego dnia, że biedny asystent, który nie był chyba akceptowany przez starszych chłopców, stracił cierpliwość i wymierzył winnemu jakiegoś przewinienia kilka klapsów. Chciał w ten sposób zapanować nad sytuacją. Wśród pozostałych powstał klimat milczącego oporu, który mógł przerodzić się w pewnej chwili w niebezpieczną formę niekontrolowanego nieposłuszeństwa. Wszyscy oczekiwali na to, co powiem. Uczyniłem to po modlitwach wieczornych, w czasie słówka na dobranoc. Przybierając pozę bardzo poważną, zacząłem mówić o naszym stylu wychowania, wyraziłem swoje rozczarowanie z powodu tego, że jeden z nich został tak surowo potraktowany. Ale także wyraziłem dezaprobatę z tego powodu, że ukarany dopuścił się poważnego naruszenia zasad posłuszeństwa wobec tego, który jest odpowiedzialny za utrzymanie dyscypliny, oraz okazał mu brak szacunku. Na koniec powiedziałem: „Niech nie będzie więcej grubiaństwa i nigdy więcej przemocy”. Zastosowałem klasyczny zabieg – poparłem i jednego, i drugiego. Potem, po krótkiej przerwie, uśmiechnąłem się i powiedziałem: „Chciałbym, ze względu na uczucie, jakie żywię względem was wszystkich, dokonać także tego, co niemożliwe… Przykro mi z powodu razów, które otrzymaliście, ale tych, niestety, nie mogę wam odjąć”. Wszyscy się roześmiali. Udało mi się przełamać lody. Doświadczenie nauczyło mnie, że o wiele łatwiej przychodzi irytacja czy groźba niż przekonanie kogoś za pomocą dobrych manier. Było to ciągłe, żmudne poszukiwanie. Wiedziałem jednak, że charaktery trudne, buntownicze i nieprzystępne mogłem zdobyć tylko miłością, cierpliwością i dobrocią. Z reguły młodzi błądzą bardziej z lekkomyślności niż z niegodziwości. A niektórzy wychowawcy, w pośpiechu dnia codziennego i przy braku cierpliwości, popełniają poważniejsze błędy niż sami chłopcy. Nieraz zauważałem, że wychowawcy, którzy byli surowi i wymagający wobec innych, byli mniej surowi i wymagający wobec siebie. A kiedy wychowawcy używają dwóch miar w sposób niesprawiedliwy, popełniają karygodne błędy i pomyłki. Często przypominałem salezjanom, że młodzi są dobrymi psychologami, surowo oceniającymi swoich wychowawców, nauczycieli i asystentów. Oceniają sposób zachowania, rozwiązywania konfliktów, poczucie zdrowego rozsądku. Zawsze pragnąłem, aby salezjanie w trudnych sytuacjach umieli znaleźć najwłaściwszą chwilę rozwiązywania nieporozumień i konfliktów. Aby nigdy nie czynili tego ze złością czy z chęcią zemsty. Aby nie zapomnieli, że ludzi młodych trzeba zdobywać każdego dnia. Aby skierować ich do Pana, ponieważ tylko On umie odcisnąć na nich swoje Boskie oblicze. I aby zawsze salezjanie pamiętali, że młodzi, zanim powiedzą Panu „tak”, chcą i domagają się, aby inni odpowiedzieli „tak” na ich potrzeby i pragnienia. Od dawna stosowałem niezawodną metodę wychowywania do dobra. Przebywałem zawsze wśród młodzieży. I chciałem, aby salezjanie byli „wychowawcami z podwórka”. Otwarci na dialog, kreatywni, czujni, ale nie podejrzliwi. Obecni, ale nie narzucający się. Gościnni i radośni. By byli prawdziwymi przyjaciółmi młodych. Określiłem to mianem asystencji. Obecności z określonym zamiarem. Obecności aktywnej i konstruktywnej. Asystencja to przyjazne przebywanie z młodymi. Bliskość z młodymi to udział w ich marzeniach i nadziejach, to wspólne budowanie pięknej i godnej przyszłość. Przyszłości bez nieufności. Bo podwórko jest świętym miejscem przyjaźni. To miejscem spotkań, miejsce, gdzie rodzi się serdeczne zaufanie. Gdzie wychowawca zszedł z katedry, nie ma już w ręku klasowego dziennika; ale liczy się tylko to, kim jest teraz. Liczą się wartości, które wyraża, ideały, którymi się kieruje. Zaufanie młodego człowieka, nawet najbardziej buntowniczego, można zdobyć tylko dobrocią i cierpliwością. Dlatego powtarzam: Trzeba mieć bardziej serce ojca niż głowę przełożonego. r