facebook
Audiobook:
O Janku przyjacielu młodzieży
autor: Maria Kączkowska
odcinek 33: Zadanie życia spełnione


W Waszych intencjach modlimy się codziennie
o godzinie 15:00 w Sanktuarium
M.B.Wspomożycielki Wiernych w Szczyrku
O ustanie pandemii corona wirusa
Staszek
2020-05-29 10:06:03
W intencji wszystkich MAM
Ala
2020-05-29 10:04:41
Za Tomka z W
Piotr
2020-03-29 19:05:04
Blogi:
Agnieszka Rogala Blog
Agnieszka Rogala
relacje między rodzicami a dziećmi
Jak nie kochać dzieci.
Karol Kliszcz
pomiędzy kościołem, szkołą a oratorium
Bezmyślność nie jest drogą do Boga
Karol Kliszcz Blog
Łukasz Kołomański Blog
Łukasz Kołomański
jak pomóc im uwolnić się od uzależnień
e-uzależnienia
Andrzej Rubik
z komżą i bez komży
Na dłoń czy na klęczkach?
Andrzej Rubik Blog
Maria Fortuna-Sudor Blog
Maria Fortuna-Sudor
na marginesie
Strach
Tomasz Łach
okiem katechety
Bóg jest czy nie jest?
Tomasz Łach Blog

Archiwum

Rok 2006 - listopad
Wychowanie. Świętość wśród garnków rzecz o mamie księdza Bosko

ks. Andrzej Godyń SDB

strona: 4



W podejmowaniu wyzwań życia nieustannie towarzyszyła jej wiara. Pozwoliła jej przetrwać wszystkie, tak liczne życiowe dramaty i przeciwności. Nie umiała czytać i pisać, ale jej wychowawcza mądrość uformowała jednego z największych świętych i po dziś dzień pozostaje drogowskazem dla ogromnej rzeszy jego wychowanków na całym świecie. Teresio Bosko napisał o niej: Jeśli istnieje świętość wśród ekstaz i wizji, to istnieje też świętość wśród garnków do umycia i spodni do zacerowania. Matusia Małgorzata była taką świętą.

Urodziła się w 1788 r. w Capriglio. Była zwykłą dziewczyną: pracowitą, religijną i uczynną. Od najmłodszych lat towarzyszyła jej też jeszcze jedna cecha – odwaga.

Radości i smutki
Wśród niewielu epizodów z dzieciństwa, znamy przekaz o tym, jak jako jedenastoletnia dziewczynka przegoniła ze wsi rosyjskich żołnierzy. Ci sprzymierzeńcy Austriaków w walkach z wojskami Napoleona, trafili do aż Włoch. Kilku z nich zapędziło się do Capriglio, gdzie przetrząsali chaty w poszukiwaniu żywności. Kiedy zabrali się za kukurydzę, której miała strzec Małgorzata, dziewczynka wzięła widły i spłoszyła konie. Żołnierze, którzy rzucili się w pościg za nimi, więcej do wsi już nie wrócili.
Kilka kilometrów od Capriglio znajdowało się Becchi – miejscowość, w której urodził się św. Jan Bosko. Mieszkał tam wraz z żoną i synkiem Antonim Franciszek Bosko. W 1811 r. miało im się urodzić drugie dziecko – dziewczynka Teresa. Niestety, dwa dni po porodzie dziewczynka zmarła, a dziesięć dni później także matka. Franciszek w wieku 27 lat został wdowcem, ze sparaliżowaną matką i dwuletnim synkiem. Półtora roku później Franciszek zwrócił się – jak to było wówczas w zwyczaju – do Melchiora Occhiena, ojca Małgorzaty, z prośbą o jej rękę. Dziewczyna znowu musiała wykazać się odwagą – miała zostać matką nie swojego dziecka i przenieść się z gospodarstwa ojca na dzierżawiony kawałek ziemi do dużo uboższego domu Franciszka.
Pierwsze lata ich wspólnego życia, choć biedne, nie były złe. Oboje ciężko pracowali, by móc wykupić dzierżawioną ziemię, ale nadzieja bycia „na swoim” dodawała sił. W 1813 r. urodził im się syn Józef, a dwa lata później – Jan. Jednak wkrótce dobre czasy się skończyły. 12 maja 1817 r. w wieku 34 lat na zapalenie płuc zmarł Franciszek. Po dniu ciężkiej pracy w polu przeziębił się, schodząc do piwnicy. W ostatnich słowach polecił Małgorzacie zawierzyć wszystko Bogu. Pół roku później skończyła się także umowa o dzierżawę. Wraz z trzema synami i teściową, zmuszona była do przeprowadzić się do najuboższej chaty w okolicy.
Żyli bardzo biednie. Głód nierzadko zaglądał w oczy. Dzierżawili kawałek łąki, na której chłopcy paśli krowę. Małgorzata raz w tygodniu chodziła na oddalony 5 km targ. Sprzedawała ser i jaja, kupowała oliwę, sól, czasem od święta mięso lub rybę. Ksiądz Bosko wspominał: Pewnego dnia nie mieliśmy prawie nic do jedzenia. Matka próbowała pukać do drzwi sąsiadów, aby coś od nich pożyczyć, ale nikt nie był w stanie nam pomóc. Wtedy mama z pomocą sąsiada zabiła cielaka, ugotowała trochę mięsa i dała nam na kolację. Mdleliśmy niemal z głodu. W następnych dniach przyniosła trochę zboża. W tamtym bardzo trudnym roku mama bardzo dużo zniosła i bardzo ciężko pracowała. Tylko dzięki jej niezmordowanej pracy, oszczędzaniu każdego najmniejszego grosza, zdołaliśmy przetrwać kryzys.

Surowa i czuła
Małgorzata pracowała i wychowywała dzieci. Mimo propozycji, nie chciała ponownie wyjść za mąż, musiała sama orać, kosić, przekopywać winne krzewy, a jednocześnie karmić dzieci, przebierać je, kąpać, być dla nich matką i… ojcem. Choć sama była silnego charakteru, nie było to łatwe – silne charaktery mieli także jej synowie. Chłopcy, zwłaszcza najstarszy z najmłodszym, o wszystko darli koty. Antoni, który po stracie mamy, stracił także i ojca, był nerwowy i nadpobudliwy. Dręczył Janka, a ten odpłacał mu pięknym za nadobne. Antoniemu najbardziej przeszkadzało, że Janek chce się uczyć. Konflikt między Antonim i Janem narastał. Coraz częściej dochodziło do rękoczynów, w których Janek, choć zadziorny, zbierał cięgi od pięć lat starszego brata. W końcu mama miała dość. Obawiała się też, że któregoś dnia wszystko może się źle skończyć. W wieku 12 lat Janek musiał opuścić dom. Na 2 lata został parobkiem w oddalonym o kilkanaście kilometrów Moncucco. W rok po powrocie Małgorzata musiała dokonać prawnego podziału majątku, łącznie z domem. W końcu, w 1831 r. 18-letni Józef zabrał mamę i młodszego brata do Sussambrino, gdzie został robotnikiem rolnym. Dom był większy, o wiele wygodniejszy a Janek mógł się uczyć w pobliskim Chieri. Małgorzata odwiedzała go co dwa tygodnie, przynosząc chleb i ciasto z kukurydzy.
Była mamą wymagającą i czułą. Chłopcom, rzadko, bo rzadko, czasem się dostało, ale jej główną metodą wychowawczą była konsekwencja. Pewnego dnia wracaliśmy z pola z moim bratem Józefem – wspominał ksiądz Bosko. – Usychaliśmy z pragnienia, bo lato było bardzo gorące. Mama poszła zaczerpnąć wody ze studni i podała najpierw Józefowi. Obrażony za to uprzywilejowanie brata, kiedy podała wodę mnie, zrobiłem obrażoną minę i nie chciałem pić. Mama, bez słowa zabrała wodę. Przez chwilę stałem zawstydzony, a potem nieśmiało powiedziałem:
– Mamo, dacie trochę wody także i mnie?
– Myślałam, że nie chce ci się pić – odpowiedziała.
– Mamo, przepraszam.
– Teraz dobrze.
Przyniosła mi wody i podała z uśmiechem.
W 1833 r. 49-letnia Małgorzata została babcią. Józef, który w wieku 20 lat ożenił się, po czterech latach miał już dwie córki i dwóch synów. Przybyło ust do wykarmienia, ale nie przybyło środków. Jednak Małgorzata najbardziej niepokoiła się o Janka, który miał minimalne środki na życie i naukę. Dojrzewało w nim też powołanie. Czuł, że chce być księdzem, ale studia były poza zasięgiem. By nie obciążać matki, postanowił wstąpić do franciszkanów, jednak Małgorzata nie chciała, by z jej powodu zmieniał plany: Proboszcz chciał, żebym cię odwiodła od tej decyzji, bo jako zakonnik w przyszłości nie będziesz mógł mi pomagać. Ale tu nie chodzi o mnie, bo Bóg musi być na pierwszym miejscu. Chcę tylko, abyś dobrze się zastanowił nad krokiem, który zamierzasz postawić i abyś potem na nikogo się nie oglądał. Mną się nie przejmuj. Niczego od ciebie nie oczekuję. Zapamiętaj sobie dobrze – urodziłam się uboga i uboga chcę umrzeć. Co więcej, gdybyś został księdzem i na swoje nieszczęście stał się bogatym, nie postawię nogi w twoim domu.
Ostatecznie Jan postanowił zostać księdzem diecezjalnym. On i ona zdali się na opatrzność. Potrzeby, jak na możliwości Małgorzaty, były ogromne, trzeba było np. kupić sutannę i materac do spania. Cała wioska złożyła się, by Jan, którego wszyscy bardzo lubili, mógł wstąpić do seminarium. Studiował w nim w latach 1835-41. Pobyt poza domem sprawił też, że znikły powody konfliktu z przyrodnim bratem Antonim, który założył już rodzinę.

Nowi synowie
W 1841 r. Jan Bosko otrzymał święcenia kapłańskie. Małgorzata pouczyła go tymi słowami: Pamiętaj, że zacząć odprawiać msze, znaczy zacząć cierpieć. Nie od razu to zauważysz, ale powoli odkryjesz, że matka miała rację. Od tej chwili myśl tylko o zbawianiu dusz, a mną się nie przejmuj. W tym czasie znowu mieszkała w Becchi z Józefem, w nowo kupionym domu Józefa. Była szczęśliwą babcią dla licznej gromadki dzieci obu starszych braci Jana.
Wkrótce Jan, jako młody ksiądz, zajął się bezdomnymi chłopcami z robotniczych przedmieść Turynu. Prowadził szkoły niedzielne, uczył czytać i liczyć, organizował czas wolny. Wyrzucany z jednego miejsca, szedł z coraz to większą gromadą chłopaków, na inne, odprawiał msze, spowiadał, uczył katechizmu. Wyszukiwał uczciwych pracodawców, pomagał sporządzać umowy, pilnował ich przestrzegania. Dwoił się i troił w znajdowaniu na wszystko pieniędzy. W 1846 r. kupił kawałek ziemi, na którym oratorium pozostał już na stałe. W lipcu owego roku jego organizm nie wytrzymał. Zapalenie płuc, na które zmarł ojciec, teraz dopadło także i jego. Lekarze nie dawali zbyt wiele nadziei. Prawdopodobieństwo powrotu do zdrowia było bardzo małe.
Po przybyciu do łóżka chorego Małgorzata przypominała sobie zapewne nagłe zejście jego ojca. Modlitwa młodych przyjaciół księdza Bosko przyniosła jednak efekt. Bardzo powoli, ale zaczął dochodzić do siebie, a że lekarz zalecił długą rekonwalescencję, więc na 4 miesiące Jan wrócił do Becchi, do matki. Kiedy poczuł się wystarczająco silny, wbrew radom znajomych księży, postanowił wrócić do oratorium i to wtedy zaproponował matce, by udała się wraz z nim, a ona odpowiedziała: Jeśli wierzysz, że taka jest wola Boża, pójdę z tobą. Te słowa ładnie brzmią, w rzeczywistości jednak było to dla niej ogromne wyrzeczenie. W swoim domu w Becchi, choć ubogim, wszyscy się z nią liczyli, miała swoje miejsca i rzeczy, cieszyła się ogromnym poważaniem. W oratorium na Valdocco, wszystkiego brakowało, chłopcy nie przejmowali się porządkiem, biegali po jej grządkach, nieopatrznie brudzili suszące się pranie, czasem ktoś coś ukradł. Dla potrzeb oratorium sprzedała ślubny naszyjnik i pierścionek, kiedy nie było czym zapłacić za najpotrzebniejsze dla domu rzeczy.
Chłopcy nazywali ją mamą, bo była nią dla nich, choć nie zawsze sobie z nimi radziła. Najtrudniejsze były niedziele, kiedy do oratorium przybywały setki chłopców z całego miasta. Bywało, że traciła cierpliwość, potrafiła skrzyczeć, ale nigdy nie zapamiętywała się w gniewie: Na ranę potrzeba oliwy – mówiła. Chłopcu, który zakradł się, żeby ukraść kawałek sera rzuciła: Sumienie jest jak łaskotki, jedni je mają, inni nie. Po epidemii cholery w 1854 r. udała się wraz z synem do sierocińca, aby wziąć do oratorium sieroty, których nikt nie chciał adoptować. Około dwudziestu z nich zamieszkało tam na stałe.
W wieku 61 lat poczuła się zmęczona. Przy kolejnym stosie ubrań do cerowania, odłożyła igłę i poprosiła syna: Jan, jestem zmęczona. Pozwól mi wrócić do Becchi. Jestem już stara. Pracuję od rana do wieczora. Dłużej nie dam rady. Ksiądz Bosko nie miał odwagi nic odpowiedzieć, ale skierował wzrok na wiszący w pokoju krzyż. Małgorzata pozostała.
Wśród wychowanków księdza Bosko był święty Dominik Savio. W którejś rozmowie z synem powiedziała: Masz wielu dobrych chłopców, ale żaden z nich nie przewyższa pięknem serca i duszy Dominika.
Zmarła 25 listopada 1856 r., w wieku 69 lat, na kilka miesięcy przed Dominikiem. Może po to, by wprowadzić go do Nieba. Nie tylko dla księdza Bosko, ale dla wszystkich chłopców, którym była mamą, strata była ogromna. Pozostała uboga nawet po śmieci – jej ciało zostało złożone we wspólnym grobie dla biednych.

***
Była wyjątkową kobietą, choć trudno byłoby wytłumaczyć na czym ta wyjątkowość polegała. Gdyby chcieć o tym opowiadać, wielu rozmówców mogłoby powiedzieć: ależ taka była moja mama, babcia, ciocia. Że wychowała trzech synów na porządnych ludzi? Że była pracowita? Że się modliła? Że cierpiała? A jednak bez niej nie byłoby św. Jana Bosko. Nie byłoby jego prostej, głębokiej wiary, nie byłoby jego kapłaństwa i świętości, nie byłoby Oratorium na Valdocco, nie byłoby Laury Vicuña, błogosławionych oratorianów z Poznania i setek tysięcy, a może milionów młodych na wszystkich kontynentach prowadzonych duchem świętego z Becchi.