To się zdarzyło w Środę Popielcową. Tak się złożyło, że w tym dniu gimnazjaliści pisali test diagnostyczny z języka polskiego. A mam taki zwyczaj, że na czas wszelkiego rodzaju kartkówek i sprawdzianów pozwalam uczniom coś zjeść, napić się wody lub soku czy wreszcie żuć gumę. Tak było i tym razem. A właściwie inaczej. Bo dziewczynki ( zresztą świetne i bardzo dobrze zorganizowane) postanowiły za resztę pieniędzy, które klasie pozostały po półmetku, kupić słodycze i poczęstować piszących test.
Jak to zwykle bywa i ja zostałam poczęstowana, i nie ukrywam, że było mi ciężko odmówić. Ale patrząc na klasę pałaszującą słodycze, nie zauważyłam ani jednego ucznia, który by słodki poczęstunek zostawił. Wtedy przypomniałam sobie, że gdy byłam nastolatką, często w czasie Wielkiego Postu nie jadłam słodyczy. To była taka popularna wówczas forma umartwienia, do której zachęcał ksiądz na religii. Oczywiście, to jest śmieszne, gdy dorosły człowiek mówi mi, że nie je słodyczy w poście, a równocześnie obgaduje szefa albo źle mówi o koledze z pracy, albo nie znajdzie czasu na Drogę Krzyżową…
Jednak w przypadku dzieci i młodzieży to dobry pomysł na wielkopostne umartwienie. Wszak wszelkiego rodzaju postanowienia i wytrwanie w nich to sposób na kształtowanie charakteru! Pamiętam, jak mi było trudno odmówić przyjęcia cukierka, batonika w czasie Wielkiego Postu, gdy miałam naście lat, a słodycze były rarytasem. Ale to właśnie wtedy zrozumiałam, że można sobie pewnych przyjemności odmawiać. A jaka była radość, gdy się dotrwało do Wielkanocy! I jak wówczas smakował baranek z cukru!
I dlatego żałuję, że się o takich formach umartwiania zapomina. Bo dziś wiem, że było warto.
powrót