Wychowujemy dzieci do prawdy, do jej poszanowania, odważnego stawania w jej świetle. Uważamy przy tym siebie za autorytety, których przywilejem jest rozsądzać, co jest a co nie jest prawdą, decydować o konsekwencjach w przypadku kłamstwa. Przecież Rodzic wie najlepiej, czyż nie? Rodzic nie kłamie. A jednak…
… nie powie całej prawdy. Ze strachu często nie wybiera rzeczowego wyjaśnienia (językiem dziecka) tego, jak się sprawy mają, jaki jest plan, co będzie się działo. Półprawda, naginanie rzeczywistości wydają mu się środkiem łagodzącym. Co jednak zrobi, gdy dziecko prędzej lub później podsłucha, jakie są fakty?
… powie, że jest inaczej niż w rzeczywistości- np. to, co czuje dziecko to przecież nie ból. „Bez przesady, takie ukłucie igiełką aż tak nie boli”. Co złego stałoby się, gdyby przyznał, że to rzeczywiście nie jest przyjemne? Nie chodzi przecież o straszenie na zapas, ale uznanie faktu, który ma już miejsce.
… zamiast powiedzieć, że jest zmęczony, będzie wściekły na wszystko dookoła. Zamiast przyznać, że bał się o bezpieczeństwo swojego dziecka, nakrzyczy na malucha za lekkomyślne zachowanie. Stawanie w prawdzie własnych uczuć, nazywanie ich i uszanowanie wydaje się czasem szalenie trudne.
… nie mogąc poradzić sobie z zachowaniem krnąbrnego malca, gotów jest straszyć go porwaniem przez obcą osobę, a nawet Babę Jagę. Ludzie otaczający dziecko (np. w sklepie) stają się potencjalnymi krzywdzicielami, w najlepszym wypadku zdegustowanymi jego zachowaniem wrogami. Ciekawe, który dorosły w podobnej sytuacji nie miałby ochoty krzyczeć, uwolnić się z potrzasku, wyjść za wszelką cenę.
Zmiana nieakceptowanego zachowania, łagodzenie konfliktów lub nieprzyjemnych uczuć, komunikowanie się z dzieckiem na miarę jego możliwości nie wymaga i nie usprawiedliwia „małych” kłamstewek. Co gorsza, gdy takowe wypłyną na światło dzienne, zawsze nadwyrężają autorytet Rodzica.
powrót